Wielu uważa jego styl za tak oryginalny, że aż hermetyczny. Nie przeszkadza to jednak i widzom i krytykom wielbić Wesa Andersona, którego najnowszy film "Grand Budapest Hotel" otworzył tegoroczny festiwal w Berlinie i otrzymał tam Srebrnego Niedźwiedzia.
- Filmy Andersona na pewno łatwiej oglądać niż o nich dyskutować - uważa krytyk filmowy Sebastian Smoliński. - One są tak pięknie zrobione, że uwodzą od pierwszego kadru. Ale często jest tak, że po wyjściu z kina, człowiek chciałby się czegoś chwycić i okazuje się, że nie ma czego. Być może dlatego niektórzy uważają, że kino Andersona jest hermetyczne, a samego reżysera interesuje tylko to, żeby ładnie ustawić scenografię. Ja się z tym nie zgadzam. Uważam, że w swoich filmach szyfruje on wiele intelektualnych treści, których wyłapywaniem znajmują się jego fani.
Przygodę z kinem Wes Anderson rozpoczął jako student filozofii, od kręcenia krótkich metraży. Jeden z nich, "Bottle Rocket" z Owenem i Lukiem Wilsonami, okazał się hitem na festiwalu Sundance i został zamieniony na kinową fabułę - "Trzech facetów z Teksasu". Choć film nie odniósł spektakularnego sukcesu to otworzył Andresonowi wiele drzwi. Kolejne produkcje, w tym m. in. "Podwodne życie ze Stevem Zissou", "Genialny klan", animacja "Fantastyczny Pan Lis", ugruntowały jego pozycję w kinie artystycznym.
- Nie każde kino musi dawać proste emocje i jednoznaczne odpowiedzi na pytania - kontynuuje myśl prowadzący audycję, Błażej Hrapkowiecz. - Ale też nie zgodzę się z tym, że filmy Andersona są odwrócone plecami do emocji i brak w nich pogłębionej psychologii. Wszyscy jego bohaterowie mają jakąś skazę, problem, który albo próbują wyprzeć ze świadomości, albo przepracować, albo przykryć pięknymi detalami.
Nie inaczej jest także z bohaterami najnowszego filmy Andersona "Grand Budapest Hotel" - Gustavem H, legendarnym konsjerżem, który pracował w słynnym europejskim hotelu w czasie dwudziestolecia międzywojennego i Zero Moustafą, chłopcem hotelowym, który staje się najlepszym przyjacielem Gustava.
- Miałem obawy co do tego filmu, że wszystko zostanie w nim podporządkowane manierze reżysera - wspomina gość "Na cztery ręce". - Na szczęście niepotrzebnie. Po pierwsze to pierwszy film Andersona, w którym tak wiele uwagi poświęca on samej konstrukcji opowieści. Po drugie, "Grand Budapest Hotel" jest zrealizowany jak zawodowy teledysk. I jest to duże wyzwanie dla odbiorcy.
W obsadzie filmu są największe nazwiska światowego kina: Ralph Fiennes, Tilda Swinton, Jeff Goldblum, Willem Dafoe, F. Murray Abraham, Jude Law, Adrien Brody, Edward Norton, Harvey Keitel, Jason Schwartzman, Bill Murray, Mathieu Amalric i Saoirse Ronan. Producentami są Wes Anderson, Scott Rudin, Steven M. Rales i Jeremy Dawson. To najlepszy dwód na wielkość tego reżysera. Nie odmawia mu żadna gwiazda...
(kul/kd)