"Milion sposobów jak zginąć na Dzikim Zachodzie" to nowy film Setha MacFarlane'a i kolejna w historii kina parodia westernu - gatunku bardzo amerykańskiego, a jednocześnie uniwersalnego. Co prawda krytycy od lat wieszczą jego koniec, ale filmowcy nie chcą tak łatwo zapomnieć o Dzikim Zachodzie. - Owszem, westerny robi się dziś rzadziej niż na przykład w latach 60. i 70, ale moim zdaniem to działa z korzyścią dla gatunku. Wolę jedno "Django" niż pięć innych podrzędnych produkcji - przekonuje gość "Na cztery ręce".
Western jest jednym z najstarszych gatunków. Istnieje od zarania dziejów sztuki filmowej. Po raz pierwszy pojawił się na ekranie w 1903 roku za sprawą "Napadu na ekspres" w reżyserii Edwina S. Portera. Dziś zaś uchodzi za jeden z najbardziej skonwencjonalizowanych gatunków, którego dramaturgia rządzi się stałymi regułami. - Archaiczność i nostalgia były wpisane w western od samego początku - wyjaśnia krytyk filmowy. - Wyrażały tęsknotę za mitycznymi czasami pionierów budujących nową cywilizację. Można więc powiedzieć, że najpierw narodziły się Stany Zjednoczone, a potem pojawił się western.
Klasyczne westerny opowiadają historie dziejące się na ogół w drugiej połowie XIX w. na terenach, które później stały się amerykańskimi stanami, tzw. Dzikim Zachodzie. Filmy z tego gatunku kręcone w latach 40. i 50. podkreślały wartość honoru i poświęcenia. Dwie dekady później było już mniej optymistycznie, bo filmowcy zaczęli kłaść nacisk na brutalność i cynizm. Wtedy też zaczęły powstawać pierwsze antywesterny, nazywane też westernami rewizjonistycznymi, w których odbrązawiano legendę dzikiego zachodu oraz starano się ukazać tubylczych Amerykanów w mniej stereotypowy i zafałszowany sposób.
- Westerny wyrażają ideologię zdobywania przestrzeni, rozwijania się - kontynuuje Smoliński. - Esploatują także opozycję dzika natura kontra cywilizacja, sytując na pograniczu tych dwóch światów najważniejszego westernowego bohatera - kowboja.
Kanony specyficznego aktorstwa westernowego ustalili aktorzy, jak Gary Cooper, Henry Fonda, Clint Eastwood, John Wayne, James Stewart, Lee Marvin, Glenn Ford, Robert Mitchum, a ostatnio po westernową estetykę sięgnął twórca "Teda", Seth MacFarlane. Nie zrobił jednak tego z powodów nostalgicznych, tylko parodystycznych. Niestety, zdaniem rozmówcy Błażeja Hrapkowicza, nie poradził sobie z tym wyzwaniem i zamiast zrobić film na miarę "Płonących siodeł", stał się jedynie Melem Brooksem dla bardzo ubogich. - Uważam, że to jest bardzo zły film - mówi krytyk filmowy. - A MacFarlane po prostu mocno mnie rozczarował.
Jeśli chcesz dowiedzieć się więcej o tym, jak rozwijał się western jako gatunek filmowy, posłuchaj całej rozmowy.
(kul/kd)