W 1947 roku Marlon Brando wziął udział w zdjęciach do filmu "Buntownik bez powodu". Produkcja powstała ostatecznie osiem lat później, ale w roli głównej wystąpił James Dean. Brando nie przeszedł pierwszego castingu, a na kolejne już nie poszedł.
To jedna z wielu ról, w których ten wybitny aktor nie wystąpił i być może potem żałował. Z różnych powodów - finansowych, braku porozumienia z reżyserem, ale też trudnego charakteru. Lista filmów, które ostatecznie przeszły mu obok nosa jest imponująca. Znajdziemy na niej takie tytuły jak: "Lot nad kukułczym gniazdem", "W samo południe", "Lawrence z Arabii", "Bulwar zachodzącego słońca", czy "Wielki Gatsby". Rola w ostatnim z wymienionych nie przypadła mu w udziale ze względu na wysokość gaży, jakiej sobie zażyczył - 4 miliony dolarów. W 1974 roku były to niebotyczne pieniądze.
Z perspektywy czasu wydaje się najdziwniejszym i najmniej zrozumiałym właśnie to, że nie wystąpił w "Buntowniku bez powodu", bo rola ta wydawała się wręcz stworzona dla niego. - Jego życiowe losy stanowią wręcz idealny scenariusz tej produkcji. Był to człowiek trudny, skomplikowany, regularnie wikłający się w różne problemy. Inkasował jak na tamte czasy bardzo wysokie gaże, ale pieniądze zupełnie się go nie trzymały -opowiada Bartosz Sztaszczyszyn, krytyk filmowy, w "Ściądze z popkultury" przybliżył postać aktora.
PRZECZYTAJ: Marilyn Monroe - kobieta nieodkryta i niezrealizowana
Wiele o Brando możemy się dowiedzieć na podstawie książki "Marlon Brando o sobie samym". W czerwcu 1978 roku Lawrence Grobel odwiedził aktora w jego samotni na tahitańskiej wyspie Tetiaroa i powstał w ten sposób wywiad-rzeka. - Okoliczności były niezwykłe, bo Grobel zabiegał o tę rozmowę przez wiele długich miesięcy, a Brando chciał sobie zastrzec, żeby jedyne pytania dotyczyły wątków walki o praw Indian. Zupełnie nie chciał rozmawiać o sobie, swoim życiu, wyborach i to właśnie dużo mówi o nim samym. Był człowiekiem-enigmą - skwitował Sztaszczyszyn.
Pomimo, że pamiętamy go do dziś, dostał dwa Oscary, zapisał na koncie tak legendarne role jak Stanleya Kowalskiego w "Tramwaju zwanym pożądaniem" oraz przede wszystkim Vito Corleone w "Ojcu chrzestnym", wielu krytyków uważa go za aktora niespełnionego. Sam Brando miał mocno krytyczny stosunek do branży filmowej. Był nią zmęczony i często zniesmaczony, stąd wielokrotne przerywanie aktywności zawodowej na długie lata. - Nie wiemy jednak, czy rzeczywiście tak czuł, czy była to jedynie poza. Natomiast bardzo wcześnie, bo już od szóstego planu filmowego, na którym się pojawił, sprawiał wyłącznie problemy. Wtedy też zaczął w wywiadach powtarzać, że aktorstwo jest bardzo przeceniane, Oscary wynoszą je do roli, na które nie zasługuje i sam umniejszał kino jako dziedzinę sztuki - wspominał krytyk.
ZOBACZ TEŻ: Jack Nicholson - aktor, który ma moc przyciągania
Brando w zasadzie nigdy nie był nauczony swojej roli, na planie filmowym głównie improwizował. Praca z nim była dla producentów udręką, ponieważ miał ogromne problemy z relacjami w grupie. Podobnym chaosem było jego życie prywatne, naznaczone wieloma tragicznym epizodami (córka popełniła samobójstwo, syn popełnił morderstwo), nałogami, a przede wszystkim ciągłymi romansami z kolejnymi zjawiskowymi kobietami, którym Brando nie umiał odmawiać.
Więcej o życiu, rolach i często nietrafionych wyborach Marlona Brando - w zapisie audycji "Ściąga z popkultury".
ac/kd