"Żywa legenda", "chodzący pomnik polskiego rock’n’rolla", "ojciec chrzestny nadwiślańskiej alternatywy" to określenia, których Robert Brylewski nie lubi. Ale jak tu inaczej pisać o postaci, która przez pierwsze 20 lat kariery uczestniczyła w powstaniu zespołów i płyt w większości dziś kultowych, która towarzyszyła narodzinom polskiej sceny punk rockowej, reggae’owej, techno, a nawet była jednym z pionierów łączenia rocka z hip hopem. Do fascynacji muzyką Brylewskiego przyznają się takie rekiny polskiego rock’n’rolla jak Muniek Staszczyk, Kazik Staszewski czy Krzysztof 'Grabaż' Grabowski, a także całe pokolenia muzyków ze sceny niezależnej. Dla tych ostatnich zwłaszcza, Brylewski, który mimo swojego statusu muzycznej ikony lat 80. nigdy nie trafił do show biznesowego mainstreamu jest symbolem niezłomności i wierności swoim poszukiwaniom, niezależnych od bieżącej koninktury i zmieniających się playlist radiowych.
A wszystko zaczęło się od Kryzysu, jednego z pierwszych obok Deadlocka i Tiltu zespołów sceny punkowo-nowofalowej. Założona przez perkusistę Macieja "Magurę" Góralskiego grupa działała krótko bo jedynie w latach 1979-81, ale swoim nowoczesnym jak na owe czasy stylem znalazła się w forpoczcie grup odświeżających oblicze polskiej muzyki młodzieżowej do tej pory formowanej przez kształconych muzyków i zawodowych tekściarzy. Zespołowi, w którego piosenkach pobrzmiewały nie tylko punk rockowa dynamika, ale też wpływy reggae i mroczne wtręty zimnofalowe, nie udało się za życia wydać oficjalnej płyty. Głównym śladem po pierwotnym brzmieniu Kryzysu, jest wydany we Francji bez zgody i wiedzy muzyków album "Kryzys", będący zapisem koncertu w Ursusie i próby nagranej w klubie Amplitron.
W 2010 zespół po raz pierwszy zarejstorwał swoje najważniejsze piosenki w warunkach studyjnych, całość ukazała się na albumie "Kryzys Komunizmu'. Bliższe naszemu sercu są jednak pierwotne nagrania sprzed 30 lat, którym młodsze pokolenia polskiej alternatywnej złożyły hołd na dwóch składankach z cyklu "Tribute to Kryzys".
Czym się różni Kryzys od Brygady Kryzys? I który projekt Brylewskiego był ważniejszy? To pytanie często zadają sobie młodzi adepci zgłębiający historię polskiej alternatywy. Starzy wyjadacze, którzy sprawy śledzili naocznie, tych wątpliwości nie mają: Brygada Kryzys i jej debiutancka płyta, "Czarny Album", to wydarzenie pokoleniowe.
Zespół powstał z połączenia dwóch składów wcześniej bijących się o młodzieżowy prymat w Warszawie, czyli Tiltu i Kryzysu. Wiedziona przez Brylewskiego i Tomka Lipińskiego grupa w swym pierwszym nagraniowym podejściu w czasie którego miała przetestować możliwości nowo powstałe studia w Wawrzyszewie stworzyła mroczny manifest dojrzewania w czasie stanu wojennego.
Robotyczne, zimne pogłosy, mechaniczne brzmienia perkusji i apokaliptyczny przekaz zadecydowały o sile wydanego w 1982 roku longpleja tak wyraziście oddającego atmosferę czasów godzinny policyjnej. Jedną z ciekawostek związanych z albumem, jest fakt iż riff ciągnący kulminacyjny dla krążka utwór "Centrala", powstał w wyniku awarii efektu gitarowego, który się po prostu zaciął.
Pierwszą płytę z jamajską muzyką w Polsce nagrały wprawdzie w 1965 Alibabki, ale nadwiślańska historia muzyki tworzonej przez rastamanów w dreadlockach startuje tak naprawdę na początku lat 80. I znów w roli głównej Robert Brylewski, który w 1983 roku założył pierwszy polski zespół reggae czyli Izrael, przez wielu uważany do dziś za najlepszego słowiańskiego przestawiciela tego gatunku.
Sposóród produkcji najbardziej kolorowego zespołu w historii PRL największą popularnością cieszy się debiutancki album "Biada Biada Biada", na którym w krótkich przebojowych formach a grunt Polski Ludowej przeniesiono mistykę rastamańską i hasła walki z Babilonem. Koneserzy rozmakowują się z kolei w głębokim korzennym brzmieniu płyty "Nabij Faję".
Całą karierą Brylewskiego, rządzi w pewnym sensie zasada odbijania się od ostatniego dokonania w nowym kierunku. Po okresie grania wolnego, bujanego reggae, wraz ze swoją nową grupą stworzoną m.in. przez Tomasza Budzyńskiego (ex-Siekiera) a bojowo nazwaną Armia, Brylu zdecydowanie przyspieszył na gitarze i wraz z pozostałymi muzykami zaczął grać ostre przestrzenne czady. Klasykiem zespołu i jednym z najorginalniejszych albumów w historii polskiego rocka została druga płyta armii zatytułowana "Legenda". Mistyczny, na poły religijny, na poły baśniowy, przekaz albumu łączył się z brzmieniem apokaliptycznym, zwiastującym ostateczne starcie sił dobra i zła. Do dziś ta płyta uważana jest za najlepszy album Armii. To ostatni krążek tego zespołu z udziałem Brylewskiego. Na tej płycie Armii wystąpił zmarły niedawno Piotr "Stopa" Żyżelewicz, jeden z najlepszych polskich perkusistów rockowych.
Kolejną stylistyczną woltą Brylewskiego był projekt Max i Kelner. O ile Armia przytłaczała ogromem rockowego brzmienia, to duet Brylewskiego i lidera punkowego zespołu Deuter, Pawła "Kelnera" Rozwadowskiego jako jeden z pierwszych w Polsce był świadectwem fascynacji taneczną elektroniką, dubem i industrialem. Kolejnym kontrastem w porównaniu do Armii były teksty. W zespole Budzyńskiego wyjątkowo napuszone i oderwane od świata za oknem, u Brylewskiego i "Kelnera" - w krótkich frazach komentujące rzeczywistość rodzącego się kapitalizmu. Brylewski po raz kolejny okazał się pionierem. W wydanej w 1992 roku płycie "Tehno Terror" można widzieć jeden z albumów poprzedzających boom hip-hopowy połowy lat 90.
Brylewski po raz kolejny uznał, że wszystko, co miał do powiedzenia w kwestii danego gatunku, tym razem elektroniki, powiedział. Wrócił więc do gitarowego grania. Kolejna jego formacja, a właściwie super-grupa, Falarek Band, zaskakiwała psychodeliczno-rockowym uderzeniem. Równolegle Brylewski coraz bardziej zaczął się angażować w rolę producenta - do jego mazurskiego założonego w 1996 roku Studia Złota Skała, zaczęły zjeżdżać jak do Mekki zespoły punkowe, m.in. grupy Alians, Starzy Singers, i Świat Czarownic. Z tym ostatnim zespołem wydał w 2002 roku album zatytułowany "Świat Czarownic i Robert Brylewski". W ostatnich latach Brylewski nie zwalnia tempa i oprócz grania muzyki, podjął się m.in. kandydowania na radnego w dzielnicy Warszawa Wola z listy Pomarańczowej Alternatywy. Oby każdy 50-latek miał w sobie tyle entuzjazmu co Robbie Goldrocker.