Ostatnia żyjąca osoba, która ocalała z lwowskiego getta - Krystyna Chiger zdecydowała się kilkadziesiąt lat po tamtych wydarzeniach wrócić do swoich dziecięcych wspomnień. Tak powstała książka "Dziewczynka w zielonym sweterku". Polskie Radio jest patronem medialnym tej poruszającej opowieści.
Przez 14 wojennych miesięcy ukrywania się w lwowskich kanałach ośmioletniej Krystynie Chiger towarzyszył zielony, dziecięcy sweterek. Zwykłe wełniane ubranie znajduje się w waszyngtońskim Muzeum Holocaustu. Takich przedmiotów, fotografii, które przetrwały z ocalonymi jest wiele. Kryją bardzo różne historie.
Jan Jagielski z Żydowskiego Instytutu Historycznego zajmuje się ochroną pamięci o Żydach Polskich. Opowiedział nam jakie znaczenia mają zachowane przedmioty i miejsca, które są niemymi świadkami Holocaustu.
Urszula Schwarzenberg-Czerny: Jakie przedmioty stawały się świadectwem zagłady polskich Żydów?
Jan Jagielski: Jest taki bardzo dobry dokument o łyżeczce, który opisuje życie dziecka Holocaustu - pani Elżbiety Ficowskiej. Tylko ta jedna łyżeczka pozostała po jej rodzicach i w jakiś sposób trafiła z nią do kobiety, która ją wychowała. Taka rzecz jest jedynym kontaktem, jaki był między prawdziwą matką, a tą matką przybraną. Jest wiele takich przedmiotów. Przy pracy nad wystawą "Ciągle widzę ich twarze" szukaliśmy zdjęć, które pozostały po rodzinach. Pani mieszkająca w Izraelu przekazała nam w pewnym momencie wyniszczony fragment fotografii, na której była twarz jej matki. To zdjęcie ją trzymało przy życiu, ona trzymała je przez całą wojnę w bucie. To są bardzo różne historie. Są ludzie, którzy nic nie wzięli, zostali zamordowani, a później znaleziono pamiątki po nich. W budynku obecnej warszawskiej Gminy byli ludzie, których wywieziono prawdopodobnie do Treblinki. Pozostałe po nich notatki, książki, zdjęcia leżały wrzucone w zamkniętą przestrzeń między sufitem, a podłogą drugiego piętra. Znaleziono to przy okazji remontu. Nie ma tych ludzi, ale pozostały ich twarze, ich myśli.
USC: Wyobrażam sobie, że w tych przedmiotach zamknięte są tysiące takich bardzo osobistych i bardzo trudnych do odtworzenia historii.
JJ: Dlatego przy takim projekcie jak wystawa "Ciągle widzę ich twarze" Gołdy Tencer pracowała cała grupa ludzi. Na przykład moja znajoma nie miała żadnego zdjęcia swoich rodziców, ale okazało się, że rodzina w Stanach Zjednoczonych ma takie fotografie. Przesłali jej dziecięcą fotografię opisując, że to jest twoja mała mama, to jest twój stryjek. Oni nie żyją, ale dzięki tym zdjęciom zapamiętuje się osobę z fotografii.
USC: Czy wyszukując takie pamiątki zetknął się Pan z przedmiotem, albo z historią, która wywołała w Panu silne uczucia?
JJ: Dla mnie i dla każdego z nas, kto szukał tych zdjęć, każda rzecz była wzruszająca, bo z tym zawsze wiązały się jakieś opowieści. Zapamiętałem fotografię, która jest może trochę humorystyczna. Osoby polskie, które chodziły wtedy do szkoły, przysłały zdjęcie klasowe. Z dobrego serca i tak naturalnie mówiły, że koleżanki Żydówki zaznaczyły krzyżykami. Krzyżyk nie jest znakiem religijnym dla ludności żydowskiej, ale ci ludzie zrobili to w dobrej wierze, chcieli zapamiętać koleżanki z klasy.
USC: Jest jeszcze jeden rodzaj materialnych świadectw historii, na przykład obozowe pasiaki, które jeszcze teraz są przekazywane do muzeów zagłady. Co może motywować ludzi do przechowywania przedmiotów łączących się z traumatycznymi wydarzeniami?
JJ: Jeżeli dziadek nosił ten pasiak i on się uratował, to można taki przedmiot spalić, ale nie można go prać i trzymać w szafie. Jedynym właściwym miejscem dla tej pamięci jest muzeum w Auschwitz, czy na Majdanku. To jest naturalny odruch. Przerażającą rzeczą jest chodzenie w pasiaku na rocznicowe uroczystości. To już jest teatr. Tak samo, jeżeli ja chodzę na rocznice historyczne w Warszawie, a młodzi ludzie ubierają panterki i hełmy, jak młodzi powstańcy, to dla mnie to jest smutne. Proszę zauważyć, jak jest uroczystość w Muzeum Powstania Warszawskiego i przychodzą starsi ludzie, to oni zakładają order i mają jakiś znaczek, ale nie przebierają się w panterki, które przecież oddają do muzeum.
USC: To jest też specyficzna sytuacja, przechowywanie w muzeach przedmiotów, które z natury nie są trwałe.
JJ: W muzeum w Yad Vashem zebrane są na przykład laleczki, które były zrobione w obozie przez dzieci. Cała grupa dzieci w Auschwitz przeżyła z numerami na rączkach. Zachowały się bardzo dobre zdjęcia fotografa z wojsk radzieckich, który uchwycił moment, w którym one te wytatuowane ręce wyciągały.
USC: W obozie w Auschwitz działała nielegalna grupa teatralna. Jaka była rola tworzenia w takim miejscu? Czy sztuka mogła dawać poczucie wspólnoty?
JJ: Nie, myślę, że chodziło o oderwanie się od rzeczywistości. Jeżeli ktoś mówi jakiś wiersz i to będzie Byron czy Mickiewicz, no to on wtedy wiedział, że nie jest w baraku między pryczami, tylko przenosi się do teatru, który kiedyś odwiedzał, gdzie były piękne światła i balkony pokryte złotą farbą. Wydaje mi się, że sztuka obozów powstawała dopiero później, po wyjściu, kiedy oni zostawali sami ze swoimi myślami i przelewali je na farbę, na rzeźbę. Czytałem ostatnio, że osobie, która miała świetną rękę w rysunku, doktor Mengele kazał dokumentować jego eksperymenty. Te rysunki są teraz w obozie w Auschwitz i ich autorka chciałaby je gdzie indziej pokazać. Muzealnicy się na to nie zgadzają mówiąc, że to jest część tego obozu. To nie jest sztuka, nie ma jednej definicji i jednego wyznacznika takich dzieł z czasu zagłady.
USC: Bardzo ciężkie musi być powracanie obecnie do miejsc, do zdjęć, które dla tych ludzi wiążą się z pamięcią. Czasem nie mamy nawet świadomości, jak silny ładunek emocjonalny dla nich niesie ze sobą na przykład mijany dom.
JJ: To są naprawdę nieraz trudne sytuacje. Kiedyś razem z ludźmi, którzy po wielu latach przyjechali ze Stanów Zjednoczonych, pojechałem do Krakowa. Oni stamtąd pochodzili. Weszliśmy do domu, w którym oni w ostatnim momencie widzieli swoich rodziców. Stanęliśmy tam po to, żeby zmówić modlitwę za zmarłych. W tym miejscu już nic nie było, tylko w ich wyobraźni była ta scena i może oni mieli w sobie, w tym miejscu głos swojej matki, która mówiła o tym, że zobaczą się jeszcze, albo nigdy się już nie spotkają. Przypominam sobie też bardzo dobrze zrobiony film, w którym człowiek przychodzi do trochę zrujnowanego domu i dotyka ręką poręczy, której dotykała jego matka. To nie musi być czysto namacalne, pamięć jest nawet w dotyku, a to przecież istnieje tylko w głowie.