Ledwie zdążyłem się trochę nacieszyć zeszłorocznym krążkiem Maćka Fortuny „Solar Ring”, a już moja wieża rozbrzmiewa jego kolejnymi dwiema płytami. Na „Sahija” (wyd. Fortuna) doszło do wymiany grającego na poprzedniej płycie perkusisty Franka Parkera na Krzysztofa Gradziuka, znanego choćby z formacji RGG. Skład uzupełnia najbardziej doświadczony członek zespołu basista Piotr Lemańczyk, który niedawno sam wydał bardzo interesujący krążek „Guru”. Co więcej, zaprosił do jego nagrania właśnie... Maćka Fortunę. „Sahija” jest pewnego rodzaju zamknięciem bardzo udanego dla młodego trębacza 2012 roku. Koncertówka dokumentuje proces dochodzenia do syntezowania się pożądanego przez grupę stylu i zdobywania przez nią doświadczenia wspólnego improwizowania. Nieśpieszne dźwięki, szerokie horyzonty muzyków, melodyjność – to na pewno wielkie atuty tria. A krążek? Kilka tematów z „Solar Ring” plus nowe utwory – jest się czym cieszyć, ale… tu zmartwię miłośników zespołu – płyta została wydana w nikłym nakładzie 150 egzemplarzy. Dlaczego? No właśnie, Panie Maćku, dlaczego?!
- Sygnał trąbki Macieja, oprócz tego, że jest słyszalny akustycznie - lub przez niego modyfikowany - wchodzi do mojego software'u, gdzie jest kontrolowalny przez moje efekty oraz jednocześnie nagrywany, edytowany, loopowany i po odsłuchu wypuszczany, by znów być poddawanym w czasie rzeczywistym różnym procesom w żywiole live-acta – tłumaczyła An On Bast, określaną mianem „pierwszej damy polskiej elektroniki”, receptę na wspólny krążek z Maciejem Fortuną. Premierowe dzieło duetu nosi tytuł „1” i będzie sporym szokiem dla wszystkich miłośników gry trębacza, który do tej pory nie był znany z fascynacji elektroniką. Ale jak widać, lokując się w mainstreamie, od czasu do czasu trzeba skoczyć w bok… i efektem jest właśnie elektroniczny, na wskroś nowoczesny „1”. Dużo tu przestrzennych pasaży, ambientu, momentów grozy. Gdzieś ponad pomysłami An On Bast wibruje przenikliwy śpiew trąbki Fortuny, częściej jest jednak przytłaczany, wiązany, rzucany na drugi plan. Sam jestem ciekaw, co jeszcze wyjdzie z tego spotkania, czy „2”, jak pewnie będzie się nazywał kolejny album duetu, przyniesie coś nowego, czy będzie jedynie kontynuacją pomysłów zawartych na ich debiutanckim krążku. Czas pokaże.
Wróćmy jednak jeszcze do mainstreamu, a w zasadzie do połączenia smyczków z jazzem. Czy można oceniać „Night in Calisia” (wyd. Licomp) w oderwaniu od poprzednich płyt Włodka Pawlika, a przede wszystkim od wydanego kilka lat temu albumu „Tykocin”? To przecież druga część, kontynuacja tamtego wielkiego dzieła, rozpisanego na orkiestrę i solistę – trębacza. Zarówno tu, jak i tam, główną rolę pełni Randy Brecker. Krążek ten, to też dowód jak bardzo spragnieni jesteśmy większych form, jak wiele jest jeszcze do powiedzenia w połączeniu jazzu, improwizacji z muzyką poważną rozpisaną na duży zespół. Włodek Pawlik, wszystko jedno, czy samotnie improwizuje na fortepianie i udowadnia, że Keith Jarrett, to nie jedyny człowiek na tej planecie, który potrafi tworzyć z ciszy epopeję, czy też gra w trio, czy wreszcie łączy gatunki – na wszystkich tych polach reprezentuje światowy poziom. „Night in Calisia” to romantyczna opowieść o pewnym mieście. A my, Panie Włodku, chcemy jeszcze!
A swoją drogą, pamiętają Państwo płytę „Charlie Parker with Strings”, czyli legendarne nagranie giganta saksofonu z orkiestrą smyczkową? I choć słodkie jak konfitury babci, to jednak każdy użytkownik tego instrumentu powinien mieć w swojej dyskografii taką płytę. Nie ma się więc co dziwić, że i Wojciech Staroniewicz postanowił na „Tranquillo”(wyd. Allegro) stanąć przed orkiestrą i pokazać, że i w takim składzie wie, o co chodzi w improwizacji. Wojciech Rajski, Polska Filharmonia Kameralna Sopot i Trio Andrzeja Jagodzińskiego z Adamem Cegielskim na kontrabasie i Czesławem „Małym” Bartkowskim na perkusji. Czego chcieć więcej? Acha, i jeszcze garść starych hitów, tj. : Autumn Leaves, Sophisticated Lady, The Girl from Ipan Ipanema i kilka ciekawych kompozycji Staroniewicza. Jest miło, ciepło, romantycznie, może dla niektórych trochę nazbyt rzeeeeewnie, ale… tak chyba miało być.
Dla każdego, kto pamięta płyty kwartetu Soundcheck zespół Kocin Kociński Trio nie będzie tajemnicą. Lider– Maciej Kocin Kociński – saksofonista, odpowiedzialny też za elektronikę, na basie i gitarze basowej gra Andrzej Święs, perkusję obsługuje Krzysztof Szmajda, a dwójkę zaproszonych na krążek gości stanowią Kuba Badach i Patrick Jiya. Kociński wziął na siebie skomponowanie wszystkich utworów, a że zna się na tym bardzo dobrze świadczą nominacje do nagrody Fryderyka w dziale jazzowy kompozytor roku (2011 i 2012). Gdzie nas prowadzą na „Proverbs 3:5” (wyd. Allegro) muzycy? Gdzieś w rejony world music – u nich świat jazzowej improwizacji łączy się z wpływami muzyki etnicznej. Momentami jest zbyt łagodnie, przytulnie, jednostajnie. Za dużo tu dla mnie ambientu, muzyki kompletacyjnej w nawiązaniu do buddyjskiej tradycji. Muzycy oddalają się od akustycznego jazzu, ale też od jazzu w ogóle. To nie zarzut, ale ostrzeżenie – Soundcheck i obecne trio ma ze sobą mniej wspólnego, niż moglibyśmy się spodziewać.
W przeciągu kilku miesięcy na krajowym podwórku jazzowym ukazało się kilka ciekawych płyt z gitarowymi improwizacjami. Do tego grona dołącza swój album jeden z naszych najciekawszych gitarzystów Marcin Olak. „Crossing Borders” (wyd. Luna) jest trzecią - po „Zealot” (2005) i „Simple Joy” (2008) płytą nagraną w składzie z kontrabasistą Maciejem Szczyciński i perkusistą Hubertem Zemlerem. Gitara klasyczna i akustyczna, spokojna, tworząca lekko wibrujące tło sekcja rytmiczna. Na dwie rzeczy od razu zwraca się uwagę, lekko folkowe, w stylu Billa Frissela czy grupy Oregon Crossing Borders - episode 1 i episode 2 – rozpoczynające i kończące krążek. Dobrym pomysłem było też sięgnięcie po utwory Witolda Lutosławskiego – a konkretnie trzy ludowe melodie. Bardzo kameralna, harmonijna płyta. W sam raz na ciche wieczory – wino i kolację przy świecach lub kubek ciepłej herbaty i kominek.
Rozumiem zachwyty wielu krytyków muzycznych nad krążkiem „Experiment Penderecki” Piotra Orzechowskiego, występującego pod ksywką Pianohooligan, ale niestety nie przyłączę się do chóru pochlebców. Pomimo tego, że bardzo cieszę się, że muzyka jednego z naszych najwybitniejszych kompozytorów zachwyca młodego pianistę i że chce on na jej bazie stworzyć nową, improwizowaną jakość, tu jednak, uważam, że forma przesłania treść. Masa eksperymentów na strukturze utworów wydaje się mieć rację bytu, jeśli chcemy dosłownie potraktować tytuł krążka. Eksperyment to eksperyment, prawda? Niby tak, ale właściwie do kogo kieruje Orzechowski ten krążek? Do miłośników jazzu, awangardy, czy twórczości Pendereckiego? Album to z jednej strony podróż przede wszystkim przez wczesne, awangardowe dzieła kompozytora, z drugiej zaś nieustanna wędrówka pianisty pomiędzy klawiaturą a fortepianowymi strunami, które niezmordowanie preparuje i amplifikuje. Jeśli o mnie chodzi: pomysł dobry, ale co za dużo, to nie zdrowo.
Zaczęliśmy ten przegląd od trębacza i na trębaczu też skończmy. Na grę Tomasza Dąbrowskiego, człowieka, który z nie jednego pieca jadł, musimy zwrócić uwagę, przyjrzeć się bacznie jego karierze i modlić się, żeby na stałe nam gdzieś nie wyjechał. A dlaczego? A dlatego, że oprócz gry z najważniejszymi postaciami z naszego krajowego podwórka (m.in. z Andrzejem Jagodzińskim, Maciejem Obarą) bardzo dobrze czuje się w klimatach skandynawskich, a ostatnio i nowojorskich. To właśnie tam, w Big Apple nagrał trzy płyty w ciągu niespełna dwóch tygodni. Jego „Tom trio” (wyd. ILK) – to na wskroś autorski projekt - wszystkie 11 utworów jest jego autorstwa. - Granie w trio jest jedną z tych właśnie sytuacji, wymaga bym niemal bez przerwy stał „na palcach”, popychał w coraz to nowe artystycznie miejsca. Gramy bez instrumentu harmonicznego, co pozwala mi skupić się bardziej na brzmieniu, i szukanie nowych kolorów w graniu - przekonuje Dąbrowski. Jeszcze przed osiągnięciem trzydziestego roku życia trębacz prezentuje się jako dojrzały i pewien tego, co chce robić muzyk. Swobodnie porusza się pomiędzy biegunami mainstreamu i awangardy. Bierze co mu potrzeba i bez litości wykorzystuje. Na „Tom trio” muzycy nie narzucają szaleńczego tempa. Nie muszą. Wiedzą, że to nie wyścigi. Umieją przykuć uwagę słuchacza i uzależnić go, na tyle, że palec sam sięga po przycisk „repeat”.
Mieczysław Burski