Już na dzień dobry nie mają lekko. W rok 2010 weszli z trzema świetnymi singlami i etykietką najmocniejszego płytowego debiutanta następnych dwunastu miesięcy. Jeśli wierzyć pewnemu tygodnikowi muzycznymi, mają być tym w Wielkiej Brytanii, czym The Drums po drugiej stronie Atlantyku: remedium na ślepy zaułek, w jaki z impetem wpadła indie-popowa kultura. Z dostępnych puzzli mają złożyć ekscytującą układankę. Te wszelkie zachwyty każą zachować dystans. Ileż to fałszywych alarmów podnosiły już media, by wspomnieć choćby ubiegłoroczny hype na Little Boots, który zakończył się dwoma parkietowymi wymiataczami i utratą reszty osobowości na produkcyjnym taśmociągu.
Mówią o nich, że to tegoroczna reinkarnacja New Order. Czyżby? Punktów wspólnych jest co prawda wiele, ale nie jestem pewien, czy ich pochodzenie przypisać można właśnie klasykom z Manchesteru. Przebojowe melodie? Sprawdzone. Zamiłowanie do parkietów? Na miejscu. Krystaliczne piękno? Obecne. Jednowyrazowe tytuły? Możemy już ruszać. Jeśli na "Acolyte" już konieczne chcesz wytropić ślady obecności Bernarda Summera i jego ekipy, zacznij od perkusyjnego wybuchu kończącego "Doubt", gitar w Remain, głównego motywu "Red Lights", lekkiego, wakacyjnego. Ale to by właściwie było na tyle. Bo już "Red Lights", kto wie, czy nie najlepsze na całym krążku, to taneczna ścieżka dźwiękowa zblazowanej młodzieży. Cut Copy byliby dumni.
Szufladka indie-popu jest w przypadku Deplhic nie do końca trafiona. Owszem, singlowe "Doubt" czy "This Momentary" to kontynuacja wyluzowanej estetyki spod znaku Friendly Fires (słychać tu również nawiązania do Underworld), "Submission" to nic innego jak singiel na comeback Duran Duran, gdyby obowiązujący schemat stanowiły prostackie podkłady od wykonawców new-romantic (zaraz, zaraz, przecież właśnie tak jest!), ale już nagranie tytułowe nawet imprezowiczów w legendarnej Haçiendzie zbiłoby z tropu. W tym utworze najdobitniej słychać, że album produkowany był w mekce rytmu, Berlinie. Trance'owe wstawki wprowadzają motoryczność, nieustanną pulsację, zbliżają i oddalają w światłach stroboskopu. W "Counterpoint" (też singiel) niby bawią się w Bloc Party, ale takie, w którym wszystkie gitary wymieniono na najmodniejsze od paru sezonów syntezatory. W "Remain" sprawnie operują balearycznymi konotacjami (bogata, pełna niespodzianek warstwa rytmiczna, fortepianowy motyw przewodni), ale nie oznacza to wcale, że chcemy przenieść Manchaster na Ibizę – pamiętajmy: ci chłopcy wychowali się na The Stone Roses.
"Acolyte" jest płytą nadzwyczaj witalną, ale jednocześnie tętniącą swoistym rozdarciem. Pluszowy wokal (obowiązki w tym zakresie panowie dzielą między sobą po równo) otula i oczarowuje, stanowiąc obietnicę. Być może jednostajną, mało zróżnicowaną, czasem gubiącą się w nieznośnie rozwlekłych prologach i epilogach, zgodnie zresztą z tanecznym minimum dziewięciu minut, ale zrealizowaną. Zadanie z hype'u zaliczone.
Maciek Tomaszewski