Logo Polskiego Radia
migracja
migrator migrator 15.11.2008

Czas na reformy zasadnicze

PO powinna przypomnieć sobie o swoich obietnicach i zabrać się do ich realizacji.

Opinia publiczna nieustannie słyszy o stachanowskiej wydajności naszych izb ustawodawczych i nie dostrzega, że pewne ważne sprawy czekają z sezonu na sezon i z kadencji na kadencję.

Poseł PO Jarosław Gowin uznał niedawno, że konstytucja wymaga zmiany pod względem rozdziału kompetencji między głową państwa a szefem rządu. Sprzyjając oczywiście raczej swojej partii niż środowisku bliskiemu prezydentowi Kaczyńskiemu, zaproponował także przeprowadzenie w 2010 roku jednocześnie (w jednym dniu, a nie tylko w jednym sezonie) wyborów prezydenckich, parlamentarnych i samorządowych. Jeśli to miałaby być zmiana na stałe, to pan Gowin jest nie tylko politykiem, ale także mężem stanu i patrzy bardziej perspektywicznie. Oczywiście, ta druga ewentualność wymagałaby także zrównania długości kadencji wszystkich wybieralnych organów władzy. Za ta drugą ewentualnością zdaje się przemawiać fakt, że wypowiedź posła Gowina mówi o zmianie ordynacji wyborczej, a nie o zarządzeniu przedterminowych wyborów, co zmiany ordynacji nie wymaga.

Prezydent Kaczyński, będąc 19 października w Lublinie, poparł przyspieszenie wyborów parlamentarnych, ale nie aż tak bardzo, aby odbyły się razem z pozostałymi. Tymczasem okazuje się, że dwie trzecie ankietowanych przez "Wprost" woli aby wybory w 2010 roku urządzić jednocześnie. Dodaję (nie)skromnie, że coś podobnego postulowałem już z myślą o sezonie wyborczym 2005 roku: mianowicie, ażeby 11 listopada 2005 r. urządzić i od tej pory co cztery lata (albo co pięć lat ― to jest do ustalenia w konstytucji) urządzać 11 listopada wybory prezydenckie, parlamentarne i samorządowe, a w każdym razie ich pierwszą turę.  Jednoczesne wybory prezydenta i parlamentu nie gwarantują, że i tu i tam wygra ta sama partia, a tylko sprzyjają temu; właśnie po to, aby zmniejszyć prawdopodobieństwo kohabitacji, opowiadam się za takim rozwiązaniem, i to na stałe, a nie tylko w jednym konkretnym roku. Urządzanie wyborów w jednym terminie dawałoby także znaczne oszczędności.

W Polsce w minionych niespełna 22 latach kalendarzowych (1987-2008) było powszechnych głosowań 26 (wliczając 5 drugich tur w niektórych wyborach oraz 4 referenda). Średnio licząc, wypada nieco więcej niż jedno głosowanie rocznie! Skomasowanie terminów wyborów "wyszłoby" taniej także od strony logistycznej (wynagrodzenia członkom komisji wyborczych, używanie lokali wyborczych i samochodów). Ale oszczędności byłyby nie tylko wymierne: także energia społeczna, angażowana w wybory, byłaby używana rzadziej, co przy okazji pozwalałoby rzadziej paraliżować rozmaite inne debaty, uwalniać je od presji zbliżającej się kampanii wyborczej.  Takie komasowanie odbywa się odbywało się także w gomułkowskiej PRL od czasu, kiedy \kadencje Rad narodowych wydłużono z 3 do 4 lat. Komu nawiązywanie do doświadczeń Polski Ludowej wydaje się niewłaściwe, ten może niech zauważy, że takie komasowanie odbywa się także w USA (tam tylko odnawianie co 2 lata jednej trzeciej Senatu zakłóca ten rytm). Czyżby dzisiejszą Polskę było stać na większą rozrzutność niż PRL i USA?

Wymiar finansowy tych oszczędności nie jest bez znaczenia! Wzburzenie (raczej wśród tych Polaków, którzy są nieprzychylnie nastawieni do osoby obecnego prezydenta Rzeczypospolitej) wzbudziły informacje o koszcie lotu prezydenta Kaczyńskiego na szczyt UE w Brukseli. Koszty każdych wyborów są jednak większe, mniej więcej o trzy rzędy wielkości (tzn. w zaokrągleniach tam jest o trzy zera więcej na końcu). Toteż istotnym jest pamiętać, że jednym z motywów dla zmiany ordynacji wyborczej z pseudo-proporcjonalnej na większościową jest również oszczędność kosztów. Zarówno tych wymiernych, jak i tych niewymiernych. Gdy wyborca ma jedną kartkę z nazwiskami kilku kandydatów delegowanych przez swoje partie do walki o jeden mandat poselski w danym JOW (Jednomandatowym Okręgu Wyborczym = JOW), to papieru na wydrukowanie kartek wyborczych do Sejmu potrzeba znacznie mniej, niż gdy nazwisk jest kilkadziesiąt, a zwykle jeszcze więcej. Można by dla prostoty przyjąć staropolską zasadę: "jeden powiat ― jeden poseł", czyli każdy powiat byłby JOW-em. Jak pokazuje doświadczenie, wybory w państwach, gdzie jest stosowana ordynacja większościowa, dają zwykle bardziej stabilne rządy, mniej zależne od trwałości koalicji rządowych (częstokroć bez potrzeby ich zawiązywania), ich skład jest znany praktycznie (niemal) nazajutrz po dniu elekcji, a to wszystko oszczędza także energię społeczną.

Tymczasem co obserwujemy? Od dłuższego czasu informacje o pracy Sejmu i Senatu bardzo często dotyczą przedsięwzięć ustawodawczych odnoszących się do publicznej radiofonii i telewizji, do publicznej służby zdrowia oraz do obowiązku szkolnego dla sześciolatków (co jest szczegolnie dziwne, skoro PO w czerwcu 2002 r. udzieliła świadectwa z "czarnym paskiem" minister Łybackiej, a teraz chce sankcjonować jej projekty w zakresie regulowania obowiązku szkolnego, nie dbając przy tym o swoje, choć przejęte po PiS, hasło "taniego państwa"). Może by tak główna współrządząca partia czyli Platforma Obywatelska przypomniała sobie ― ale na serio! ― o swoich obietnicach i zabrała się do ich realizacji? Mam tu na myśli kwestię uchylenia niemoralnych, gorszących przepisów o finansowaniu partii politycznych z podatków obywateli (ta obietnica jest obecna w działalności PO od samego początku jej istnienia, który nastąpił 21 stycznia 2001 r.) oraz ustanowienie Jednomandatowych Okręgów Wyborczych do Sejmu (zgodnie z inicjatywą "4 x Tak" obecną w aktywności PO od konwencji tej partii w dniu 6 czerwca 2004 roku).

Oby znowu (jak to już nieraz bywało)  nie okazało się, że o potrzebie reformowania ordynacji wyborczej politycy partii rządzącej przypomną sobie na parę miesięcy przed wyborami. Wtedy nie będzie się nic liczyć, poprawki do ordynacji będą miały pierwszeństwo przed wszystkimi innymi ustawami, zostanie uruchomiona "szybka ścieżka legislacyjna". Wtedy (np. na początku 2010 r.) będą posiadali miarodajne informacje o wynikach sondaży popularności poszczególnych stronnictw i ich przywódców; dzisiaj nie sposób przewidzieć rozkładu preferencji wyborców w 2010 r. i właśnie dlatego należy TERAZ przeprowadzić te reformy ― teraz taki zamiar byłby bardziej wiarygodny, mniej narażony na podejrzenia, że w przepisach są ukryte kruczki preferujące jedne partie kosztem innych. Opinia publiczna nieustannie słyszy o stachanowskiej wydajności naszych izb ustawodawczych, nie dostrzega, że pewne ważne sprawy czekają z sezonu na sezon i z kadencji na kadencję. W ten sposób mamy nie państwo tanie, tylko o nim gadanie! 

Do tych wszystkich zmian potrzeba wszakże tego, co bywa nazywane "wolą polityczną". Trzeba chcieć naprawdę, a nie tylko na niby. Podobnie jak w sprawie większościowej ordynacji wyborczej. Za czasów rządów Kazimierza Marcinkiewicza i Jarosława Kaczyńskiego nie rozważano projektów zmiany konstytucji, w tym również projektu przygotowanego przez Prawo i Sprawiedliwość, dość głośnego przed wyborami z 2005 roku. Tam przewidziano JOW, ale... dla Senatu. To już projekt obywatelski popierany w latach 1996-97 przez NSZZ "Solidarność", AW"S" i ROP, przewidywał przynajmniej dwie trzecie mandatów poselskich obsadzać w jednomandatowych okręgach. Niemało polityków, czynnych uprzednio w AW"S" (a chyba także w ROP), znalazło się potem w PiS i w PO. Czyżby zapomnieli, co popierali niewiele ponad dziesięć lat temu? PiS tej koncepcji nie popiera (Lech i Jarosław Kaczyńscy są jej przeciwni jeszcze od czasów Porozumienia Centrum), zaś PO popiera, ale ― jak dotychczas ― tylko w słowach. 

Pora przestać tworzyć sztuczny tłok na ścieżce legislacyjnej i zabrać się za reformy zasadnicze.

Konrad Turzyński