Logo Polskiego Radia
migracja
migrator migrator 15.06.2007

IV RP na papierze

Symptomem IV RP stała się szeroka przestrzeń wolności słowa.

IV Rzeczpospolita formalnie nie istnieje, ale przez jednych jest wychwalana przez innych wyśmiewana. Stała się trwałym punktem odniesienia, do którego publicyści i politycy muszą i będą musieli się ustosunkowywać. Czy w ciągu ostatnich dwóch lat stało się cokolwiek, co zmieniło otaczającą nas rzeczywistość w takim stopniu, że możemy mówić o okresie sprzed wyborów z 2005 roku jako o pewnym zamkniętym etapie - bez względu na to, jak go oceniamy?

Powstanie „Dziennika” i objęcia stanowiska naczelnego „Rzeczpospolitej” przez Pawła Lisickiego pozwoliło wielu osobom (i tematom) wydostać się z getta „oszołomskich” etykietek, z ignorowanego i przemilczanego kręgu . Próba podważenia niemalże pełnego opiniotwórczego monopolu środowiska „Gazety Wyborczej” była w obecnej sytuacji kraju skazana na sukces. Co istotne, tym razem stały za nią odpowiednie środki finansowe, co w praktyce uniemożliwia powtórkę z historii w rodzaju upadku „Życia”. Wreszcie możemy mówić przynajmniej o zbliżaniu się do ideału pluralistycznego rynku prasowego, zmianie, którą tym razem trudno będzie zaprzepaścić . Powierzchowność zmian w telewizji publicznej dobrze ilustruje, czym różnią się zmiany w prasie prywatnych (niestety sytuacja w wypadku stacji telewizyjnych jest nieco inna) od tych, które zachodzą w sferze państwowych instytucji. W wypadku większości tych drugich z nich wystarczy nowe polityczne rozdanie, by mógł powrócić model folwarczny, którego tak doskonałym przykładem był właśnie Robert Kwiatkowski. Zresztą w niektórych zaufani ludzie wicepremiera Leppera kultywują te tradycje.

Jednocześnie obok pluralizacji tematyki wystąpiła także brutalizacja języka. Dziennikarze oczywiście nie zdołali osiągnąć poziomu polityków. Jednak między innymi fakt budowania tożsamości całego projektu „Dziennika” na ciągłym stawianiu się w opozycji do linii „Wyborczej” zapewnił nam porcję mocnych sformułowań. Wystarczy wspomnieć porównanie przez A. Michnika „Dziennika” do „Żołnierza Wolności” (29.08.2006, „Jacek na pewno wybaczyłby i tym draniom”, Gazeta Wyborcza”) oraz artykuł Roberta Krasowskiego, którego tytuł - „Michnik sięgnął bruku” - mówi sam za siebie. Dla niektórych właśnie zaostrzenie się języka debaty było głównym symptomem upadku poziomu życia publicznego w Polsce. Wydaje się jednak, że póki poziom emocji jest proporcjonalny do wagi wywołujących je problemów, jest to zjawisko zrozumiałe, a czasem wręcz pożyteczne.

Pretekstem do kolejnego odcinka „wojny gazet” stała się debata o zmianach w konstytucji dotyczących ochrony życia. Różnice światopoglądowe części redakcji „Dziennika” i „Rzeczypospolitej” wywołały serię wzajemnych ataków, ostrością niemalże dorównujących stylowi zarezerwowanemu wcześniej do ataków na „Wyborczą”. Pewne trwające od lat konflikty znalazły szerszą niż kiedykolwiek wcześniej przestrzeń do prezentacji. Zarzuty bardzo podobne do tych z maja bieżącego roku Robert Krasowski stawiał Marcinowi D. Zdortowi z „Rzeczpospolitej” chociażby pięć lat temu (patrz np. artykuł „Arbiter moralności, czyli zawody miłosne”, 16.05.2002, „Życie”). Obydwa środowiska dzielą dosyć istotne różnice, wbrew wymysłom tych, którzy chcieli widzieć w nich bliźniacze grupy rzekomych prorządowych klakierów. W wypadku „Dziennika” po raz kolejny mogliśmy przekonać się o tym, że to, co zadeklarowanie antykomunistyczne, wcale nie musi być konserwatywne. Pozostaje pytanie, jakie będzie ideowe spoiwo tej redakcji, które, jak się wydaje, wciąż się formuje i musi się stać czymś więcej niż tylko podzielaną przez jej członków niechęcią do Agory.

A to właśnie odwoływanie się do pewnych określonych systemów wartości, a nie mglistych „etosów” czy przez nikogo nieokreślonych „europejskich standardów”, może zabezpieczyć nas przed zlewaniem się poszczególnych tytułów w jednorodną, więc i bezwartościową masę czy kolejnymi próbami monopolizacji rynku opiniotwórczej prasy. Próbami, które dziś raczej nie zakończą się sukcesem, ale mogą uniemożliwić jakąkolwiek debatę - którą zastąpią monologi, ponowne traktowanie łamów prasowych jak wyroczni. Tak jak często działo się jeszcze cztery, pięć lat temu. Miejmy nadzieję, że po zmianie naczelnego „Wyborcza” wyleczy się z tej choroby i stanie się funkcjonalnym i pożytecznym elementem polskiego rynku prasowego - bo, bez względu na to, że wiele osób tego pragnie, nie zniknie z niego. I że redaktorom „Dziennika” i „Rzeczpospolitej” nie przyjdzie do głowy naśladowanie tego, co tak często potępiali.

Leszek Zaborowski