Logo Polskiego Radia
migracja
migrator migrator 19.09.2007

Polityka (nie)kulturalna

Media publiczne mają służyć kształtowaniu postaw obywateli, a nie „produkowaniu” konsumentów byle jakiej rozrywki.

Media publiczne mają służyć kształtowaniu postaw obywateli, a nie „produkowaniu” konsumentów byle jakiej rozrywki.

Wóz transmisyjny TVP, źr. wikipedia.pl

Media publiczne istnieją w znakomitej większości krajów, także tych najbardziej nowoczesnych. Toczą się tam różnorakie spory o kształt tych instytucji i sposoby ich finansowania, lecz jednocześnie trudno napotkać opinie, że media publiczne są niepotrzebne. Co więcej, znacznie słabsza niż w Polsce jest tam presja na to, by ścigały się one z podmiotami komercyjnymi. Owszem, ważna jest oglądalność i słuchalność, skrupulatnie rozlicza się budżet i wpływy, dba o kontrolę efektywnego wydatkowania środków, krytykuje błędy, apeluje o modernizację formy i treści oraz pozyskiwanie nowych odbiorców. Ale jednocześnie mało kto rozpatruje tam problem w kategoriach konkurowania podmiotów publicznych z komercyjnymi, bo zupełnie inna jest ich rola, cel i znaczenie społeczne.

Miałem okazję obserwować przez dłuższy czas telewizję publiczną i jej prywatne odpowiedniki w Norwegii. Jest to kraj bez wątpienia nowoczesny, jeden z najbogatszych na świecie, liberalny obyczajowo – w zasadzie taki, jakim chciałyby Polskę widzieć elity identyfikujące się z tym, co symbolicznie określano III RP. A jednak to właśnie tam telewizja publiczna jest o wiele bardziej „staroświecka” niż chcieliby nasi mędrkowie-komentatorzy, ciągle pouczający np. władze TVP, że należy generować zyski i ścigać się o każdego widza, przyciągając go przed ekran czym się da. W norweskiej telewizji publicznej reklam było niewiele, pojawiały się w określonych porach, skonstruowane wedle zasad daleko odbiegających od naszych standardów. Spokojne, nie epatujące wrzaskiem i krzykliwymi kolorami, nie pojawiały się w długich, nużących blokach. Ramówkę wypełniały głównie programy ambitne – długie i spokojne debaty kulturalne, liczne filmy dokumentalne i obszerne prezentacje zjawisk artystycznych, wszystko to w stonowanej scenografii. Szczególnie szokujące dla widza z Polski mogło być silne akcentowanie w tych programach „norweskości”, czyli tożsamości narodowej i kulturalnej, prowadzone bez żadnego wstydu i zażenowania, bez obaw o oskarżenia o nacjonalizm.

Nie była to bynajmniej telewizja anachroniczna i amatorska. Wręcz przeciwnie, jakość programów stała na najwyższym poziomie zarówno technicznym, jak i merytorycznym. Wbrew pozorom, nie była to także telewizja robiona wedle zasady „sobie a muzom”. Program i jego zmiany były bacznie śledzone przez liczne i bardzo aktywne podmioty społeczne – stowarzyszenia, grupy eksperckie, organizacje konsumenckie – które bez pardonu wytykały potknięcia i domagały się różnych korekt.

Taki właśnie charakter mediów publicznych był dla Norwegów oczywistością. Rozumiano tam bowiem, że nie mają one stanowić ani konkurencji, ani uzupełnienia stacji komercyjnych, lecz ich przeciwwagę. Ich zadaniem było oferowanie właśnie tego, czego podmioty prywatne nie gwarantowały odbiorcom. Zapewne dla części widzów ta oferta była nudna, ale nie przeszkadzało to tamtejszym decydentom w konsekwentnym wcielaniu w życie długofalowego ideału i wizji. Telewizja publiczna miała kształtować gusta widzów, nie zaś schlebiać ich wszelakim oczekiwaniom.

W Polsce problem misji mediów publicznych poruszany jest bardzo często. Niedawno mieliśmy do czynienia z jego kolejną odsłoną, gdy w prasie pojawiły się rozważania, czy TVP powinna – wbrew zapisom ustawowym – przerywać programy blokami reklamowymi, jak czynią to stacje komercyjne. Menedżerowie z Woronicza chcą wykorzystać spodziewaną popularność dwóch przygotowywanych programów rozrywkowych i przerywać je reklamami. To, co w prywatnych stacjach jest normą, w publicznej telewizji byłoby wyłomem w obowiązujących regulacjach. Aby uniknąć problemów prawnych, postanowiono programy podzielić na dwie części, przedzielone właśnie reklamami. Formalnie wszystko będzie zatem w porządku. Decyzję tę tłumaczono, jak zawsze w podobnych przypadkach – misja misją, ale konkurencja nie śpi, zaś telewizyjne produkcje są kosztowne, więc pieniądze trzeba zarabiać.

Powstaje jednak oczywiste pytanie o sens istnienia mediów publicznych, skoro ich głównym, choć nie wyartykułowanym wprost celem ma być generowanie zysków, czyli ściganie się z prywatnymi stacjami i rozgłośniami. Jeśli „misja” jest drugorzędna wobec przychodów, to w zasadzie można by media publiczne zlikwidować. Przecież media prywatne zapewniają odbiorcom masową rozrywkę, epatowanie „njusami”, demaskowanie skandali, efektowne i krzykliwe „debaty” czy chętnie oglądane seriale. Robią to sprawnie, bo w tym celu zostały stworzone. Taka jest właśnie ich „misja”, zatrudniają najlepszych fachowców w tej dziedzinie.

W Polsce, gdy TVN czy Polsat emitują banalny serial, który przyciąga miliony widzów, władze TVP głowią się nad własną produkcją tego samego typu. Jeśli w RMF-ie czy „Zetce” dominują 15-minutowe „debaty”, podczas których prowadzący po chamsku przekrzykuje się z politykiem, to publiczni radiowcy już czują wiszące w powietrzu pytanie: dlaczego u was jeszcze nie ma czegoś podobnego? Skoro ramówką najpopularniejszych stacji rządzą nie ludzie-osobowości, lecz badania fokusowe, a znanego prezentera zastępuje komputerowa playlista, to oskarżycielski palec wskazuje te fakty osobom z mediów publicznych, zdając się mówić: czemu u was wciąż tyle nudnego gadania, czemu tak mało przebojów, pospieszcie się ze zmianami, tak dłużej być nie może.

Towarzyszy temu swoista schizofrenia. Te same osoby i podmioty, które domagają się właśnie takiej gonitwy za masowym odbiorcą, lubią sobie ponarzekać na jego gusta. Co jakiś czas któryś z „autorytetów” poświęci felieton, a „tygodnik opinii” nawet cały „raport” zjawisku „schamienia” Polaków. Bo słuchają Dody i Mandaryny, uwielbiają kiczowate widowiska i głupkowate sitcomy, nabierają się na pokrzykiwania politycznych demagogów, a w dodatku – o zgrozo – nie bywają w operze i kupują statystycznie zaledwie ćwierć książki rocznie. I jakoś niemal nikt nie pyta, skąd owi Polacy mieliby czerpać inne wzorce, gdzie mogą się dowiedzieć o czymś ambitniejszym, w jaki sposób wyrobić nawyki wykraczające poza bezrefleksyjne sięganie po chłam i tandetę.

Nie ma potrzeby i sensu udawać, że można – jak pisał poeta – wszystkich zjadaczy chleba w aniołów przerobić. Istnieje zapewne spory odsetek społeczeństwa, który zawsze wybierze programy niskich lotów, niezależnie ile wysiłku poświęci się edukacji takich widzów czy słuchaczy oraz ile ambitniejszych możliwości im zaoferuje. Jednocześnie wcale nie jest tak, że poza wąską elitą ogół Polaków składa się z prymitywnych półgłówków, których satysfakcjonuje tylko to, co głośne, kolorowe, rechoczące, łatwe i przyjemne. Przy czym należy dodać, że także i w tej kwestii sprawdza się stara ludowa mądrość, iż jeśli wejdziesz między wrony, musisz krakać tak jak one. Ktoś, kto nieustannie jest bombardowany ofertą niskiej jakości, faktycznie przyzwyczaja się do takich standardów i po pewnym czasie nie ma już ochoty wykraczać poza nie, rezygnuje z poszukiwania alternatyw, a nawet zaczyna uważać, że takie „dziwactwa” to strata czasu i pieniędzy.

Tak działa zasada wygaszania popytu, obojętnie czego ona dotyczy. Jeśli zlikwidujemy np. połowę kursów pociągu z miejscowości A do miejscowości B, a te, które pozostały, odjadą o niedogodnej porze, wówczas z oczywistych względów spora część pasażerów przesiądzie się do autobusu lub samochodu, a nawet zrezygnuje z niekoniecznych podróży. Gdy następnie, w obliczu malejącego popytu, zlikwidujemy kolejną partię pociągów, bo przecież „nikt nimi nie chce jeździć”, to stracimy resztkę odbiorców kolejowej oferty. Na końcu zaś zlikwidujemy wszystkie jeszcze istniejące kursy, ponieważ korzystała z nich zaledwie garstka kupujących bilety. Wtedy będzie można uznać – w świetle konkretnych faktów, tj. malejącej liczby pasażerów – całkiem zasadnie, że kolej przestała spełniać oczekiwania pasażerów.

Z kulturą i mediami jest podobnie. Jeśli widzom lub słuchaczom serwuje się byle jaką ofertę programową, po pewnym czasie stanie się ona dla nich normą i czymś oczywistym, nawet jeśli początkowo zżymali się patrząc na zachodzące zmiany. Jeśli będą to osoby, które od dziecka stykały się wyłącznie z taką „sieczką”, to nawet nie przyjdzie im do głowy, że istnieje bardziej ambitna i wysublimowana twórczość, sposób ekspresji czy model prowadzenia dyskusji. Zadziała zasada samospełniającego się proroctwa – społeczeństwo traktowane jako zbiór półgłówków, faktycznie stanie się nim.

Sęk w tym, że o ile media komercyjne nie muszą widzieć w takim obrocie spraw żadnego problemu, gdyż im na rękę jest wychowanie wiernych konsumentów byle jakiej oferty, o tyle z mediami publicznymi jest zupełnie inaczej. One bowiem, powołane przez państwo, mają służyć nie „produkowaniu” konsumentów, lecz kształtowaniu obywateli. Gdy kanclerz wielki koronny Jan Zamoyski mówił, że „Takie będą Rzeczypospolite, jakie ich młodzieży chowanie”, co powtórzył za nim następnie Stanisław Staszic, miał na myśli podobny problem. Zdanie to mogłoby brzmieć: Takie będą Rzeczypospolite, jakie ich obywateli kształtowanie przez media.

Łukasz Wierzbicki