Logo Polskiego Radia
migracja
migrator migrator 12.08.2008

Jak ich rozdzielić?

Jesteśmy świadkami dalszego ciągu rywalizacji z prezydenckiej kampanii wyborczej w 2005 roku.

Trudno oprzeć się wrażeniu, że jesteśmy świadkami dalszego ciągu rywalizacji dwóch rywali z prezydenckiej kampanii wyborczej w 2005 roku Lecha Kaczyńskiego i Donalda Tuska.

Od czasu, kiedy jesienią 2007 r. powstał obecny rząd, co jakiś czas ujawniają się przykre sytuacje konfliktowe między rządem premiera Donalda Tuska a prezydentem Lechem Kaczyńskim. Trudno nawet pamiętać te wszystkie sytuacje. I weryfikacja żołnierzy WSI, i stosunek do ratyfikacji Traktatu Lizbońskiego, i rokowania z USA w sprawie "tarczy antyrakietowej" to tylko niektóre z nich. Trudno oprzeć się wrażeniu, że jesteśmy świadkami dalszego ciągu rywalizacji dwóch rywali z prezydenckiej kampanii wyborczej w 2005 roku Lecha Kaczyńskiego i Donalda Tuska. Ostre spięcia nie były niczym zaskakującym podczas poprzedniej kadencji parlamentarnej, kiedy Platforma Obywatelska była w opozycji, a prezydent Kaczyński był kojarzony z główną (wtedy) partią współrządzącą. Od kilku miesięcy jednak sytuacja w naszym kraju wygląda tak, jak gdybyśmy mieli "opozycyjnego prezydenta", który był początkowo przywódcą PiS, partii, której nie w składzie obecnej koalicji rządowej.

Na tym polega "urok" kohabitacji, kiedy to rząd reprezentuje inne stronnictwo lub stronnictwa, niż te, które swojego kandydata wyniosło do rangi głowy państwa. Było tak w ostatnich dwóch latach kadencji prezydenta Wałęsy, a także podczas istnienia rządu Jerzego Buzka. Obecnie trwająca kohabitacja zapewne jest tak bardzo napięta ze względu na osobiste emocjonalne zaangażowanie obu głównych adwersarzy w rywalizacji o urząd Prezydenta RP.

Jednym ze sposobów na unikanie takich przesileń w życiu publicznym byłoby zrównanie długości kadencji najwyższych organów władzy (Prezydenta, Sejmu i Senatu). Co sprzyjałoby skróceniu kadencji obydwu urzędów. To oczywiście nie wyklucza tego, że w przypadkach, gdyby dwie rywalizujące partie miały elektorat o bardzo zbliżonej do siebie liczbie posłów, jednoczesne (albo prawie jednoczesne, jak to było w jesieni 2005 r.) wybory parlamentu i prezydenta zakończyłyby się wynikami przeciwstawnymi: najwyższy urząd w państwie obsadziłaby jedna partia, a większość parlamentarną uzyskałaby druga.

Lepszy prezydencki

Warto zatem rozejrzeć się za dodatkowymi zabezpieczeniami przeciwko takim niespodziankom. Jednym z nich mógłby być system prezydencki. Propozycję tego rodzaju złożył kilkanaście lat temu p. Stanisław Michalkiewicz w swoim autorskim projekcie konstytucji polskiej, wkrótce potem lansowanym także przez jego partię - Unię Polityki Realnej. System prezydencki w myśl tego projektu przypominałby system rządzenia w Stanach Zjednoczonych. Nie byłoby odrębnego urzędu premiera, a funkcję szefa rządu pełniłby prezydent, wybierany w wyborach powszechnych. Rząd przez niego powoływany byłby odpowiedzialny przed parlamentem w ten sposób, że prezydent odwoływałby ministrów nie tylko z własnej inicjatywy, ale także w razie zgłoszenia votum nieufności przez Sejm. Uzyskanie votum zaufania po powołaniu rządu nie byłoby wymagane. W tym przejawia się odmienność systemu prezydenckiego od systemu parlamentarno-gabinetowego, znanego w najnowszej historii Polski z okresu międzywojennego, a także z czasów po roku 1989.

Red. Michalkiewicz jest z wykształcenia prawnikiem, ale zajmuje się publicystyką. Niemniej jednak wiele jego przemyśleń, także w tej dziedzinie, jest godnych uwagi. Nie ograniczył się do przedstawienia na łamach tygodnika "Najwyższy Czas!" swojego własnego projektu konstytucji, ale potem także wypowiadał się na temat projektu, który stał się przedmiotem obrad Zgromadzenia Narodowego i referendum, przeprowadzonego wiosną 1997 r. Autor, polemizując z opinią pos. Jana Lityńskiego ("wyjątkową przejrzystość w stosunkach między poszczególnymi organami władzy państwowej [...] państwo nasze będzie zarządzane sprawnie i nigdy nie popadnie z paraliż decyzyjny"), wytknął owemu projektowi to, że nie jest jasne, które organy państwa (Prezydent, Rada Ministrów, Minister Obrony Narodowej i Sejm), oraz w jakiej kolejności powinny podejmować stosowne czynności prawne w razie wybuchu wojny albo niebezpieczeństwa jej wybuchu. Przestrzegał, że w razie niebezpieczeństwa wojny takie zapisy w ustawie zasadniczej mogą nastręczać Polsce poważnych kłopotów. Sytuacja w dziedzinie polityki zagranicznej jest podobna. Kompetencje głowy państwa, szefa rządu i stosownego ministra, nie są rozdzielone w sposób, który miałby pomóc w unikaniu przykrych sytuacji. Sytuacji podobnych do trwającego obecnie konfliktu w sprawie rokowań z Amerykanami na temat "tarczy antyrakietowej" (zwłaszcza po eskalacji, spowodowanej niedawnym opublikowaniem przez jedną z gazet domniemanego przebiegu rozmowy prez. Kaczyńskiego z min. Sikorskim).

Zmienić konstytucję

Warto przy tej okazji pamiętać, że owe kłopoty z określeniem kompetencji mają dość długi rodowód, zapoczątkowany ustaleniami konferencji Okrągłego Stołu w 1989 roku. W tamtych czasach chodziło o podzielenie ówczesnej monolitycznej władzy pomiędzy "stronę koalicyjno-rządową" a "stronę solidarnościowo-opozycyjną". Resorty spraw zagranicznych, spraw wewnętrznych i obrony narodowej miały pozostać pod szczególną kontrolą prezydenta. Zakończyła się prezydentura gen. Jaruzelskiego i kadencja sejmu kontraktowego, niemniej jednak podwójne podporządkowanie pozostało. Podczas prezydentury Lecha Wałęsy wielokrotnie poprawiana konstytucja PRL została zastąpiona "małą konstytucją",(z 17.10.1992r.) która utrzymała to dziwne zjawisko w polskim życiu politycznym. Red. Michalkiewicz zaproponował system prezydencki bez instytucji premiera i ograniczoną odpowiedzialnością rządu przed parlamentem. W pięć lat później "mała konstytucja" ustąpiła miejsca konstytucji obecnie funkcjonującej, gdzie już takiego rozwiązania nie przewidywano. Jednak powiedzenie, że najtrwalsze są prowizorki, nadal się sprawdza. Trzeba przyjrzeć się uważniej temu, jak są wobec siebie usytuowane organy władzy centralnej, aby dezorganizujące, a czasami nawet gorszące, zjawiska w życiu politycznym kraju miały jak najmniejsze szanse na odradzanie się. Szkoda, że pojawiające się od czasu do czasu propozycje zmiany konstytucji omijają sprawy istotne, a skupiają uwagę elit i opinii publicznej na kwestiach drugo- a nawet trzeciorzędnych.

Konrad Turzyński