Logo Polskiego Radia
migracja
migrator migrator 11.08.2008

Jeszcze wrzeszczą

Po Michniku, Ziemkiewicz skupił się na Jarosławie Kaczyńskim.

Tym razem, po Michniku, Ziemkiewicz skupił się bardziej na Jarosławie Kaczyńskim a znaczną część książki poświęcił porównaniu obu polityków.

Dzisiejsza Polska wciąż nas boli: konflikty, o jakich w dniach marzeń o wolnej Polsce nawet się nam nie śniło, zagrożenia z najmniej spodziewanych kierunków, zmiany obyczajowe, od których nawet młodzi ludzie dostają dreszczy. Z punktu widzenia codzienności też nie jesteśmy krajem najwygodniejszym do życia. Nie ma oczywiście żadnego porównania z koszmarem zacofanego PRL-u, jednak zwykły człowiek ciągle pływa jakby w gęstym, stawiającym opór kisielu, żeby choć – spod dużego palca – wskazać możliwości leczenia się, niedostatek dobrych dróg czy mitręgę urzędniczą, która czasem nawet przekracza doświadczenia peerelowskie, kiedy to przepisów było mniej, a idiotyczne dawało się obejść dzięki solidarności obywatela z urzędnikiem, wręczanym mu paru piwom, paczce kawy czy butelce koniaku.

Ten stan zależy od polityków. A od czego zależą politycy?

Kto chce się dowiedzieć, powinien przeczytać „Czas wrzeszczących staruszków” Rafała Ziemkiewicza. Tym razem, po Michniku, Ziemkiewicz skupił się bardziej na Jarosławie Kaczyńskim a znaczną część książki poświęcił porównaniu obu polityków .

Ziemkiewiczowi udało się jednak pokazać coś więcej. Niezwykła sztuka. Obok sylwetek polityków i analizy politycznej ich klęsk, pokazał coś cenniejszego – panoramiczny obraz niedawnej i dzisiejszej Polski. Znalazłam tam dziesiątki, może i setki przykładów znaczących ustrojowo mankamentów naszej rozpadającej się coraz wyraźniej wspólnoty, niewiarygodną głupotę i szkodliwość ram prawnych, stwarzanych nam przez interesownych polityków, i uciążliwości dnia codziennego na każdym kroku. Od pozwoleń na budowę, poprzez system rejestrowania przedsiębiorczości, po niesprawiedliwości, jeśli nie gorzej, w sądach i haniebną ordynację wyborczą, prowadzącą nieubłaganie do samopowielania się władz w parlamencie. Szkodnictwo rządów, które niszczyły osiągnięcia swych poprzedników, żeby wspomnieć tylko zlikwidowanie kas chorych w 2002 roku dla korzyści kumpli (po siódme – nie kradnij!), albo Kwaśniewskiego, dla ideologicznego uporu wetującego 29 najważniejszych ustaw rządu Buzka, w tym podział Polski na 12 regionów, bo wolał 16 województw, by mu Polska przypominała PRL.
Ten złożony z konkretów obraz morza krzywdy, niesprawiedliwości i straconych możliwości, o złudzeniach nie wspominając, wydał mi się niezwykle trafny. Takich konkretów zwykle brakuje w analizach socjologów, poruszających się na wyżynach teorii. W Polsce obywatele ciągle muszą omijać kretyńskie przepisy (zielone strzałki na skrzyżowaniach!), w obronie przed nieprzychylnym, a nawet wrogim państwem muszą się skrzykiwać w grupy interesu, zaniedbując interes wspólny. To nowe społeczeństwo, współczesna Polska Samoobronna, jak nazwał ją Ziemkiewicz, która przez ostatnie lata zastąpiła społeczeństwo skupiające się wokół idei solidarności przez małe i duże S. Fakty zebrane w książce są twarde, niepodważalne, a w dużym nagromadzeniu oddają „rzeczywistą rzeczywistość”, by sparafrazować znane powiedzonko Kaczyńskiego. Tak, te fakty mówią o Polsce wielkim głosem.

I to jest najcenniejsza część książki. Obok faktów w książce Ziemkiewicza znajdziemy analizy i diagnozy, ciekawe, ale niekiedy już mniej trafne. Jego zdaniem naczelnym problemem Polski nie jest ani zagrożenie endecją, jak chce Michnikowszczyzna, ani Układ, jak chce PiS, ale modernizacja, której pragną wszyscy obywatele; i w zaniechaniach na tym polu leżą przyczyny klęsk ostatnich lat. Inna ciekawa diagnoza, że społeczeństwo polskie jest w sytuacji społeczeństw postkolonialnych; zabrakło mi tu przywołania prac prof. Ewy Thompson, która od lat pisze o tym po to, by wyleczyć nas z poczucia wyjątkowości losu, a zarazem by pokazać sprawdzone już drogi wychodzenia z tego stanu. Nasze elity to głównie „elyty” – o kompradorskim charakterze, to „obrazowanszczina” (dawniej „wykształciuch”) do którego to terminu słusznie powrócił Ziemkiewicz. Kiedyś te „elyty” robiły karierę na współpracy z kolonizatorem, który je wyniósł z czworaków, a teraz, choć niedouczone i bez kręgosłupa moralnego, dalej chcą być autorytetami; wszczepiają Polakom niechęć do siebie i do własnego kraju, nie umieją działać w interesie wspólnoty narodowej, tworzą stronnicze i nierzetelne media, pracujące na rzecz amnezji, a przede wszystkim na rzecz skrytych za nimi grup interesu, wywodzących się z PRL. Prawdziwe elity przez ostatnie 20 lat mogły sobie pokrzyczeć, ale najwyżej do studni.

Ziemkiewicz jest rozmiłowany w piarowskich tytułach książek, czasem ocierających się o obscena; jak nie „kondoniarze”, to „mać” albo „kupa”, czasem przejmujących, jak „polactwo” i trafnych jak „michnikowszczyzna”. Jego fani zdaje się to lubią. Książka o wrzeszczących staruszkach mogłaby nosić tytuł „Łabędzi śpiew”. Tytułowi „staruszkowie” to schodzące już ze sceny pokolenie Marca 68` i „Solidarności” w osobach Jarosława Kaczyńskiego i Adama Michnika, najbardziej znaczących zdaniem autora aktorów polskiej sceny politycznej ostatnich 20 lat. Nie zauważyli, że ich koncepcje modernizacyjne są już przebrzmiałe, bo Polska i Europa się zmieniły, a oni wciąż „poruszają się wśród widm i fantomów”. Kaczyński, sanator, wciąż goni za Układem, zaniedbując najważniejsze, np. pogrążając pierwiastkowy system głosowania w Unii czy dopuszczając do klęski lustracji. Michnik, progresista z alergią na polskość i katolicyzm, w sztamie z postkomunistami pisze na nowo historię „tego kraju”, prowadząc go do Europy, jakiej nigdzie nie ma.

To ciągle płodne zestawienie nazwisk, choć symetria, którą tak lubi Ziemkiewicz, nie zostawiający suchej nitki na swoich bohaterach, przypomina „Pana Kostusia i pana Karola” z ballady Szpotańskiego, jest raczej symetrią z okolic „porozumienia grzbietu z batem”, jak mawiano w stanie wojennym. Obaj wywodzą się z opozycji politycznej jeszcze z Marca 68 roku i z okresu korowskiego, choć wtedy ich znaczenie było nieporównywalne. W wolnej Polsce zwyciężyła opcja Michnika. To on jeździł do Moskwy na ważne rozmowy w 1988 roku. To on w 1989 roku dostał gazetę i wsparcie elit, gdy Kaczyński dostał zmarnowany przez Tadeusza Mazowieckiego tygodnik i burzę protestów, że śmiał go wziąć. Przez ostatnie 20 lat to Michnik był na wierzchu, a Kaczyński wdeptywany w ziemię. Michnik Europejczyk, ulubieniec salonów polskich i zagranicznych, z monopolem na etykietki moralne; pracował nad zamianą narodu polskiego w amorficzne postnowoczesne społeczeństwo bez właściwości ani systemu wartości, metodycznie resocjalizował je przez smaganie, żeby „sobie nie myślało”. Kaczyński stawiał inne cele, jak przyspieszenie przemian ustrojowych w 1990 roku, lustracja, w ostatnich latach likwidacja agentury sowieckiej, polityka historyczna i prymat interesu obywateli nad interesami polityków, ale nie miał praktycznie żadnej władzy, a gdy krótko ją miał, nie umiał zrównoważyć celów i środków.

Nawet autor tak niepodległy w sposobie myślenia jak Ziemkiewicz, tak niepodatny na wymagania poprawności politycznej, włożył wiele wysiłku, by obronić się przed posądzeniem, że podziela zdanie Jarosława Kaczyńskiego, że Polską od 1989 roku rządził Układ. Wysiłek ten wręcz rozczula. Sam pokazuje przecież na niezliczonych przykładach, że mamy w Polsce piramidę powiązanych interesami sitw lokalnych a nad nimi centralnych, że są tacy, co mogą kupić ustawę i wygodne przepisy („...lub czasopism”, „...i innych roślin”, ustawa o kasynach). Jak sprzedajne bywają organy ścigania i sądzenia. Że działa doskonale zgrana Orkiestra mediów, które dwa lata temu „po prostu postawiły sobie za cel obalenie Kaczyńskich, tak jak swego czasu >>Gazeta Wyborcza<< postawiła sobie za cel propagandowe zniszczenie prawicy i rządu Olszewskiego”. Po prostu, ot tak, bez przyczyny ani celu? Nikt w tej Orkiestrze nie trzyma batuty? Nikt nie napisał partytury?

Analiza przyczyn „nocnej zmiany” z 1992 roku, mitu założycielskiego IV RP, prowadzi Ziemkiewicza do błędnych moim zdaniem wniosków. Ucieszy ona czytelnika z Unii Wolności. Rząd ten obalono, bo zapowiedział usunięcie spółek sowieckich i ich interesów z Polski, z obawy przed nadchodzącą lustracją elit politycznych, przed zagrożeniem dla ogromnych interesów finansowych – dla aferzystów alkoholowych, paliwowych, rublowych i dziesiątków innych. Przecież rząd Olszewskiego spotkał się z oporem Salonu, zanim jeszcze w ogóle zaczął rządzić. Trudno uznać za plotkę, jak twierdzi Ziemkiewicz, słowa z filmu Kurskiego „Nocna zmiana”, który każdy może sobie obejrzeć na własne oczy, kiedy to Wałęsa mówi do Tuska, Moczulskiego, Pawlaka i milczącego Niesiołowskiego: „Dziś [odwołać rząd], już, oni nie mogą wejść do gabinetów, nie macie pojęcia, jak daleko oni zaszli!”. Czy rzeczywiście chodziło im o to, że rząd nie dość szybko reformuje? Przecież utrzymał niską inflację, odnotował spadek deficytu budżetowego, wstrzymał „złodziejską” prywatyzację, szykował ustawę o powołaniu Skarbu Państwa, koncesjami zahamował afery gospodarcze. I dlatego musiał upaść. Zdaniem Ziemkiewicza chodziło o „znaną” powolność premiera i zupełny podobno bezruch jego rządu. A przecież to dowodzący Unią Mazowiecki przedstawiany był w kabaretach jako żółw.
Sporo uwag w książce znajdziemy na temat tego, że Kaczyński w 1990 roku wyniósł Wałęsę na prezydenta, mimo że znał jego przeszłość. Niepotrzebnie autor podtrzymuje ten popularny manipulacyjny zarzut. Co innego znać prawdę ze słyszenia, a co innego zobaczyć dokumenty, co się stało później.

Opis dwóch lat rządów Kaczyńskich to również opis nieprzytomnych ataków na nich w tzw. wolnych mediach. Trudno rządzić przy kociej muzyce. Dobrze, że Ziemkiewicz to pozbierał i przypomniał – od „rewelacji” senatora Kutza na temat rzekomej pary kochanków Ziobro-Kaczyński, poprzez święte oburzenie z powodu kwiatków wręczanych przez prezydenta główkami w dół (nota bene mój doskonale wychowany przed I wojną dziadek tak właśnie wręczał bukiety) i wredne wydziwianie nad urazą prezydenta po niemieckim ataku „kartoflanym”, aż po chamskie skojarzenia z okolic brzuszno-wydalniczych i zwykłe kłamstwa. To pouczająca, choć smutna lektura.

Do rozważań o roli telewizji w polityce zwykło się machinalnie dołączać zapewnienie, że kto ma w Polsce telewizję, ten przegrywa wybory i Ziemkiewicz powiela tę opinię. A kto rządził telewizją publiczną w 2001 roku, gdy wygrał Leszek Miller i SLD? Prezesem był Robert Kwiatkowski, ze sztabu wyborczego Aleksandra Kwaśniewskiego z 1995 roku. W TVN i Polsacie władza się nie zmienia, a przecież trudno odmówić wpływu tych stacji na życie polityczne. Telewizja wynosi do sławy i strąca w upadek, zaszczepia pojęcie prawdy i fałszu; czego nie było w TVN24, tego nie ma.

A tak naprawdę, jak zwykle, w latach 2005-2007 chodziło o pieniądze. Pecunia non olet. Podobno władza Kaczyńskich zagrażała szaremu biznesowi III RP na około 30 mld zł rocznie, jak władza Olszewskiego 15 lat wcześniej. To bardzo dużo, to kwota, dla której warto skrzyknąć „naszych chłopaków” w mediach, samorządach, biznesie, w służbie zagranicznej, korporacjach i administracji państwowej (jak mawiał wicepremier Dorn, problemem nie są ministrowie, problemem są dyrektorzy departamentów), a także kumpli zagranicą. To samo z lustracją, problemy z nią ma chyba w Polsce znacznie więcej ludzi, niż się zdawało. I zbyt wielu zbyt wpływowych nie chciało choćby kulawej lustracji.

Ziemkiewicz podjął rzeczową analizę polityki lat 2005 – 2007. Pokazał, że zamiast na nią napadać, można ją krytykować. Na marginesie – nie dziwi mnie, że polityka personalna, w której tyle zarzutów stawia Kaczyńskiemu Ziemkiewicz, ciągle nie opierała się (i nadal nie opiera) wyłącznie na konkursach. W konkursie na ministra sprawiedliwości wygrałby pewnie Kalisz, na prezesa TVP Subotić, a na naczelnego „Rzeczpospolitej” – gdyby był taki konkurs – Urban. „Wiele spotkań u brata” (przyczyna kariery Janusza Kaczmarka wg R.Z.) to niekoniecznie protekcja dla znajomka, można sobie doskonale wyobrazić, że dwóm dobrze zorientowanym w funkcjonowaniu państwa prawnikom dobrze się rozmawiało na przykład o naprawie prawa. Można się pomylić co do człowieka nawet wtedy, gdy zje się razem z nim beczkę soli, a Kaczyńscy powinni zawsze pamiętać o podrzucaniu im Wallenrodów. Nie usprawiedliwia to faktu, że nie wychowali sobie nowych kadr w czasach „odstawki” i że robią tyle błędów personalnych. Michnikowszczyzna wychowała nowe karne kadry. Mimo wszystko wstrząsające uwagi Ziemkiewicza o albumie byłych współpracowników Kaczyńskiego, którzy zrażeni odeszli, uzupełniłabym albumem klubu byłych współpracowników „Gazety Wyborczej”. Tu symetria aż się prosi.

Sylwetka Jarosława Kaczyńskiego, zarysowana przez Ziemkiewicza najczęściej z pozycji życzliwego psychologa, jest wielobarwna i wielowymiarowa, zupełnie inna niż prymitywne diagnozy z „wolnej” prasy. Mimo to niektóre opinie porażają płycizną. Np. że ma on „dar wzbudzania negatywnych uczuć”. Kaczyński bywa może nieco bezceremionialny, ale przede wszystkim ma nieostrożność formułowania głośno celów, zagrażających żywotnym interesom różnych grup. Owszem, denerwował Olszewskiego, a pewnie i Mężydłę określaniem polityki jako „gry”, sukcesów jako „tortu” itp. Trudno też ganić go za nadmiar demokracji w partii. Tak czy inaczej, może warto, żeby były premier sine ira et studio przeczytał uwagi Ziemkiewicza na swój temat, zwłaszcza sine ira. Szczególnie ciekawa byłaby próba odpowiedzi na stawiane pytania retoryczne. I analiza okoliczności zawodu, jaki przeżyli rok temu wyborcy PiS.

Obraz Kaczyńskiego jest w książce zdecydowanie przeczerniony, choć na szczęście odnosi się do jego polityki a nie do tzw. stylu czy drobnych potknięć. Napór krytyki i skłonność autora do jednostronnego, zbyt często na niekorzyść, interpretowania jego posunięć, w końcu wywołuje u czytelnika zniecierpliwienie. Chce się aż przypomnieć genialną uwagę z „Pół żartem, pół serio”: „nobody`s perfect”. Sądzę, że Kaczyński wbrew proroctwom Ziemkiewicza ciągle ma przyszłość polityczną, czy to jako polityk, czy jako twórca diagnoz politycznych i celów; to (obok brata) wciąż jedyny naprawdę znaczący polityk, który rozumie rzeczywisty interes Polski.
Książka jest o wiele za długa (476 stron!), ale warto przez nią przebrnąć. Jeżeli rozgadany, sajnsfikszenowy styl „Wrzeszczących staruszków” przyczyni się do przeczytania jej przez zastępy młodych fanów Ziemkiewicza, to nie tylko będą mieli okazję poznać rzetelny kawał historii najnowszej, ale i styl krytyki opartej na faktach i pytaniach o wspólne dobro, a nie na drobiazgach i insynuacjach.

Wnioski autora nie są optymistyczne. Czas „wrzeszczących staruszków” minął, nadszedł, jak pisze, czas gładkich żigolaków. A kto sprawi, jacy politycy, że w Polsce poczujemy się jak u siebie w domu, szanowani i chronieni przez nasze państwo? Małe na to szanse, pisze Ziemkiewicz, bo państwo jest słabe, sitwy i układy nie znikły, a „kisiel” jeszcze zapewne zgęstnieje. Obyśmy dożyli dnia, gdy państwo zacznie wreszcie robić dla nas to, czego oczekujemy, zamiast nad naszymi głowami realizować nieznane nam cele.
Politycy też.

Teresa Bochwic