Logo Polskiego Radia
polskieradio.pl
Kamila Kolanowska 12.12.2011

Okoliczności internowania

Wychodząc z hotelu Victoria, po spotkaniu z prasą japońską, bo jestem japonistą, zostałem zatrzymany na ulicy i wylegitymowany. Koledzy doradzili mi, żebym nie nocował w domu, przeniosłem się więc do przyjaciela i tam przez 2,3 dni nocowałem. I rzeczywiście żona miała potem w naszym mieszkaniu przy Świetokrzyskiej wizytę panów, którzy czekali na mnie długo aż do godziny policyjnej, dowcipkowali, że mąż się nie pojawia, może jest u kochanki… Syn demonstracyjnie brzdąkał na gitarze piosenki Dylana, zostawili wezwanie, abym się stawił na komendę na Wilczą. Stawiłem się, i to był powód, dla którego moi koledzy robili sobie w Białołęce niezłe żarty, wytykali mnie palcami na spacerniaku, to jest ten frajer, który sam dał się zamknąć...

Henryk Lipszyc

Aresztowano mnie w nocy z 12 na 13 grudnia, i tak jak wszystkich zatrzymanych w Gdańsku. Przewieziono nas do Strzebielinka, później z tej grupy wyselekcjonowano tzw. czołową ekstremę "Solidarności" no i wszyscy wylądowaliśmy na Białołęce. Ja w jednej celi z Heniem Wujcem, dalej siedział Jacek Kuroń z Jankiem Rulewskim, dalej Karol Modzelewski z Sewerynem Jaworskim, był Dymarski, Pelka, Sobieraj. Do tej ścisłej ekstremy zaliczono 14 osób. Byliśmy trzymani w całkowitej izolacji od świata zewnętrznego. Rozpowszechniano pogłoski, że nie wiadomo, co się z nami stało, nawet, że jesteśmy utopieni w Zatoce Gdańskiej, prawdę mówiąc, że jak nas przewożono helikopterem, jeszcze wtedy nie wiedzieliśmy dokąd, zapytałem milicjanta dokąd nas wiozą, a on, że do Kaliningradu, pomyślałem no no… Miałem ciepłą kurtkę i dobre buty, więc pomyślałem, że jak mnie wywiozą gdzieś za granicę to wrócę na piechotę nawet, a Jacek Kuroń powiedział - to ja z tobą, tym bardziej, że byliśmy skuci razem.

Janusz Onyszkiewicz

Przed wprowadzeniem stanu wojennego ja byłem etatowym pracownikiem Solidarności Regionu Mazowsze. Pracowałem tam, jako dziennikarz, redaktor w codziennym piśmie "Niezależność". Po jego rozwiązaniu pracowałem w agencji AS (Agencja Solidarności). Trafiłem tam w związku ze swoją wcześniejszą działalnością, współpracą z NOWĄ. Także byłem namierzony w momencie stanu wojennego i spodziewałem się zatrzymania. Z 12. na 13. grudnia nocowali u mnie ludzie z Krakowa i ktoś wpadł po 12-tej, że są aresztowania. Myśmy uciekli z tego mieszkania do sąsiadów. Przez dwa dni nawiązywałem kontakt z ludźmi, którzy się uratowali. Byłem jeszcze w Regionie Mazowsze przed jego zajęciem przez ZOMO. Nie nocowałem w domu, jednak musiałem wrócić, bo chciałem wziąć kożuch, bo było bardzo zimno, a wybiegłem w kurtce. Poprzednio byłem dwu lub trzykrotnie w swoim mieszkaniu, nie było obstawione. Aczkolwiek zachowywałem jakieś tam zasady bezpieczeństwa.

Koleżanka, która była nieznana ubecji i policji pierwsza tam wchodziła i sprawdzała czy jest wszystko ok. Tym razem zaniechałem tych zasad, bo myślałem, że już zrezygnowali ze mnie. Wszedłem na podwórko. Zobaczyłem, że samochód stojący naprzeciwko mignął światłami i nagle rzuciło się na mnie trzech cywilnych ubeków. Nie miałem już żadnych szans na ucieczkę. Zaczęła się wielogodzinna rewizja. Ja oczywiście kożuch wziąłem, oni też wzięli tyle rzeczy z mojego mieszkania, że musieli wzywać dodatkowy samochód, bo nie mogli się zabrać jednym. To były głównie książki i książki w trakcie składania, bo ja, jako współpracownik NOWEJ składałem je i częściowo drukowałem. Głównie zajmowałem się składaniem książek i zabrali mi je w ogromnej ilości.

Pamiętam, że mieli z tym kłopot i nawet narzutę musieli mi zabrać, żeby spakować w nią książki. Nigdy jej nie oddali, co prawda była już częściowo zjedzona przez mole, więc nie występowałem o jej zwrot. W tym mieszkaniu mieszkała moja przyjaciółka, która nie nocowała tej nocy, ale też została aresztowana, tylko w innych okolicznościach Trafiła na Olszynkę Grochowską, a potem do Gołdapi. Jak wychodziłem z tego mieszkania, to na lustrze zostawiłem do niej wiadomość; "Trzymaj się itd..." oraz datę i godzinę. Jak ubecy przyszli do tego mieszkania to ich to lustro zafascynowało: "Co tam jest kurwa napisane? Co to jest, co to za szyfr jakiś?". A to była data i godzina napisana pomadką na lustrze.

Marek Kossakowski

My już 13 grudnia odpaliliśmy pierwsze ulotki w mieszkaniu, z którego został zabrany mój brat Bogdan - poligraf, przy Stołecznej, w którym i ja mieszkałem. Ja uznałem, że skoro byli w nocy, to w ciągu dnia nie przyjdą. To było najbezpieczniejsze miejsce. Ja sobie tak funkcjonowałem w stanie wojennym organizując pracę drukarni, współpracowałem wtedy z Andrzejem Górskim, już legendą, na początku stanu wojennego. Ponieważ nie było za bardzo, co robić, nie było komu zadecydować, ja byłem z najdłuższą praktyką i byłem na wolności, to podjąłem taka decyzję, że NOWA podporządkuje się Regionowi Mazowsze.

Bardzo długo czekaliśmy aż się zawiąże redakcja Tygodnika Mazowsze, przygotują pierwszy numer. To trwało ze 2 miesiące, a my w tym czasie, bo nas łapki swędziały, zaczęliśmy drukować, i to była pierwsza książka w stanie wojennym, poza cenzurą - "Problem winy" Jaspersa, w słynnej drukarni w Falenicy.

To miejsce jeszcze w okresie "Solidarności" razem z Andrzejem Górskim przygotowywali wiele wiele miesięcy. Kiedy była taka tendencja, żeby się ujawniać, żeby drukarnie przenosić do zakładów pracy, między innymi tak powstała drukarnia w Ursusie, to my z Andrzejem Górskim za pieniądze od Mirka Chojeckiego wynajęliśmy willę pod Warszawą i zbieraliśmy tony papieru, ale nie tylko, także jedzenie, konserwy, farby, chemię, maszyny offsetowe.

Dlatego jak wprowadzono stan wojenny to się okazało, że na Mazowszu jesteśmy jedyną drukarnią, która może w ciągu 5 minut odpalić produkcję. Robiliśmy z Tomkiem Michalakiem - starym fałszerzem przepustki, żeby móc jeździć po Polsce, tak świetnie podrobione, że cały stan wojenny cała opozycja, która nie siedziała na tym jeździła.

Robiliśmy tego typu rzeczy, żeby się nie nudziło. W końcu się doczekaliśmy, aż redakcja TM przygotuje pierwszy numer, który był zresztą datowany, jako drugi. I tu zabawna historia, bo redakcja się mieściła w mieszkaniu mojej obecnej żony, córki Jerzego Urbana, tam cała banda dziewczyn siedziała w jej mieszkaniu, jej kazały się przeprowadzić do mamy, a tam urzędowały: Ewa Kulik, Zosia Berlińska, Ania Kruczkowska - takie partyzantki, ale wówczas ja swojej przyszłej żony nie znałem.

Zabawne, u niej była redakcja, a my z Andrzejem Górskim - ten pierwszy numer drukowaliśmy. Udało nam się wydrukować zresztą pierwszy i drugi numer, pomagał nam Paweł Bąkowski - też ze środowiska KOR-u, NOWEJ. Nakład był bardzo duży 6,5 tysiąca i trzeba to było przywieść autobusami z Falenicy do Warszawy.

Paweł pojechał poszukać chętnych, internowanych było z 5 tysięcy, ale przecież Solidarność liczyła kilka milionów, to myśleliśmy, że chętni będą. Cały dzień go nie było, wrócił przed godziną policyjną, pytam ile osób przyjedzie, żeby to w majtkach wynieść: Paweł odpowiedział, że nie przyjedzie nikt.

To myśmy z Górskim i Bąkowskim - słynna akcja wielbłąd - szósta rano, luty, stan wojenny, a my po worku na plecy - i przywieźliśmy to do Śródmieścia, a konkretnie na Powiśle.

Nikt na nas nie zwrócił uwagi, bo nikt nie podejrzewał, że może być takich trzech kretynów w czasach, kiedy ulotki nosiło się w bucie, niesie parę tysięcy egzemplarzy Tygodnika Mazowsze w workach na plecach. Ale się udało.

Wpadłem nie wtedy tylko kilka dni później. Z tej euforii piliśmy kilka dni, a ponieważ ja w stanie wojennym miałem kilka takich sytuacji, że mi się udawało - miałem nawet przydomek - nieuchwytny - to na prośbę kolegów z Wydawnictwa Głos, którzy potrzebowali papieru, pojechałem do mieszkania na Stołecznej, gdzie miałem pod łóżkiem schowanych kilka ryz.

Nie byłem tam od grudnia. Wszedłem do mieszkania a tam siedziało paru smętnych panów. Spytałem bratową, co za kutafony tutaj siedzą. Usłyszałem, jakie kutafony -służba bezpieczeństwa.

Adam Grzesiak

Ja się ukrywałem przez prawie rok, do listopada 82 nie mieszkałem w domu, robiłem takie pismo podziemne, literackie czy raczej publicystyczne, "Wyzwanie", mieszkałem w wielu miejscach, oni trochę mnie szukali, nie tak bardzo, ale wystarczająco, żeby mnie w końcu znaleźć.

Nie byłem zresztą tak bardzo ostrożny, jeździłem małym fiatem, oni zaczęli mnie śledzić w kilka samochodów i w końcu mnie złapali na ulicy, na Wiejskiej. Bardzo spektakularnie, jak się teraz mówi, było kilka osób i kajdanki mi założyli, zawieźli mnie na Rakowiecką. Tam spędziłem dzień i noc, wbrew przepisom. Myślałem, że mnie zawiozą do więzienia, ale mnie zawieźli do Białołęki, czyli do więzienia, które zostało w jednym swoim skrzydle zamienione na obóz internowania.

Tam już było masę znajomych, ale ja byłem trochę zdenerwowany, bo się miałem spotkać z Bujakiem, za kilka dni, to nie było jeszcze umówione, ale byłem zdenerwowany, bo wydawało mi się, że byłem nieostrożny i że sporo rzeczy będzie spalonych przeze mnie. M.in.: mieszkanie: Jarka Markiewicza, który prowadził "Przedświt" - ja u niego byłem, oni musieli mnie śledzić, byli potem u niego. Na szczęście, okazało się, że wszystkie te miejsca ocalały.

Wydałem taki tomik "Białałąka", który jest rodzajem takiego pamiętnika, dziennika poetyckiego. Tam wszystko jest w moich wierszach i reportażu, który wydałem w "Zapiskach z błędnego koła".

Kręgi

Jest listopad 1982 roku i 118 ludzi

W celi numer 3 mieszka hutnik, konstruktor,

Monter z Ursusa, lekarz pediatra, szlifierz diamentów i ja literat.

Co dodać co ująć?118 ludzi z fabryk rzeczy i myśli, wspólny korytarz jak kręgosłup z kręgami, które rozchodzą się

Po wodzie wielkiej i czystej...

Przez cały czas tam coś sobie notowałem, żeby dać jakieś świadectwo, już się nauczyłem, że jest to najlepsza recepta na dramaty... żeby to zapisywać, więc robiłem to w takiej formie, najlepszej jak umiałem...

Tomasz Jastrun

Przymierzano się u mnie do rewizji, ale nie zrobiono rewizji. Dzięki mojej żonie, która powiedziała, że problem główny, jaki mamy to nienaprawione światło w kuchni. Ja go nie zdążyłem zreperować. Żona zapytała czy oni wolą na ostro internowanie przeprowadzić czy na łagodnie. Odpowiedzieli, że mają dość, po tych dwóch czy trzech dniach i wolą na łagodnie.

To proszę naprawić światło - powiedziała. Wspólnie z ubekami naprawiliśmy światło i oni odpuścili rewizję. A było to dość istotne, bo w moim mieszkaniu było około ośmiuset godzin nagrań Radia Solidarność Regionu Mazowsze, czyli nagrania wszystkich poważniejszych gremiów związku, łącznie z I Krajowym Zjazdem Delegatów. I te nagrania stały się podstawą prac, które trwają po dzień dzisiejszy.

Marek Owsiński

To był 12 grudnia, przed 12 godziną. Przyszła do mnie służba bezpieczeństwa.(...) Próbowałem wyskoczyć przez okno, ale skierowane były na mnie automaty - kałasznikowy. Cofnąłem się, wleciało czterech funkcjonariuszy, wzięli mnie za nogi, za ręce. Jeden przystawił mi pistolet do głowy i powiedział: "no i co chuju…" Takie rozmowy były.

Ja nie wpuściłem ich do mieszkania, ale wywalili drzwi. Uważałem, że coś trzeba zrobić, żeby ostrzec brata - Witka, który był na obradach w Ursusie. Jak będzie zadyma, to zobaczy jak będzie wracał do domu i ucieknie.

Dom był obstawiony - 16 funkcjonariuszy. Ostro było. Nie wiedziałem, że telefony nie działają i krzyknąłem do mamy, żeby zadzwoniła gdzieś. Obcięli kabel i koniec. Skuli mnie. Na schodach jeszcze próbowałem walczyć. Wyrwałem się, jednego z główki uderzyłem. Dostałem kilka ciosów i wrzucili mnie do suki. I ruszyliśmy. W tej samej suce był Jarek Guzy, Agnieszka Romaszewska, jego narzeczona. Zawieźli nas na Opaczewską do komisariatu.

Bogusław Sielewicz

Internowali mnie w nocy z 12 na 13 grudnia. Ja byłem wtedy nie ciężko, ale upierdliwie chory: na zapalenie krtani czy coś takiego. Miałem bardzo wysoką gorączkę, nie mogłem mówić, leżałem w łóżku. Oni przyszli wieczorem, zdążyłem jednak zrobić wiec na balkonie.

Ja mieszkałem na tak zwanym KOR-ówku, na Stegnach gdzie mieszkało bardzo dużo ludzi nie tylko z Solidarności, ale i wcześniejszej opozycji demokratycznej. W każdej klatce tam jakaś konspira się odbywała jeszcze przed Solidarnością. I to było bardzo korzystne. Tam mieszkała na przykład Helenka Łuczywo - redaktorka, późniejsza wydawczyni, odpowiedzialna za cały mechanizm "Tygodnika Mazowsze". No i dzięki mnie została uprzedzona, żeby nie wracać do domu.

Andrzej Celiński

Wróciłem do domu, bo 13 grudnia nie było mnie w domu. Później to konspiracja była, ale to śmiech na sali. Pamiętam pobiegłem do Rejonu chyba o 10:00 czy 11:00 właśnie 13 grudnia. A tam krążyli z minami konspiratorów, więc ja też przybrałem taką minę, wszyscy spiskowcy.

Później nawoływano, że jakieś spotkanie będzie w kościele św. Anny, ale ściśle konspiracyjne. Ale mówiąc poważnie, ja próbowałem przez ten tydzień będąc na wolności zorganizować siatkę łączności przez maszynistów kolejowych, z którymi miałem kontakty. Nawet się to udało, kolejarze przekazywali nam co dzieje się w różnych miastach, a dowiadywali się od swoich kolegów.

Ale 20 grudnia wróciłem do domu i zgarnięto mnie, po niecałej godzinie po powrocie. W porządku się zachowywali nie było agresji, ani wyzwisk itd. Ale trzeba pamiętać, że to był już 20. Oni wiedzieli, że ja wiem, ja wiedziałem, że oni wiedzą. To była inna sytuacja niż ci, który byli zatrzymywani 13: oni nie wiedzieli, co z nimi będzie. Ja miałem pełną informację o tym, co będzie.

Jacek Szymanderski

To było takie nietypowe zatrzymanie. Było już po 12. Tego dnia wieczorem próbowałem zrobić obchód po naszych tajnych magazynach mieszkaniach. Czułem po prostu, że stan wojenny wybuchnie. Myślałem jednak, że to po świętach Bożego Narodzenia będzie, bo to taki dla wszystkich ważny okres od strony religijnej, duchowej i rodzinnej.

Ja przyjechałem wtedy pod dom samochodem. Mieszkałem na Rakowcu: duży budynek, dwukondygnacyjny, obok jest pawilon i sklepy. Sklepy i m.in.: mięsny, tam zawsze było bardzo dużo ludzi, którzy ustawiali się w kolejce już na następny dzień. Ja wyszedłem z tego samochodu i patrzę, jest taka kolejka i myślę: rany boskie przecież jutro jest wolny dzień. I ta kolejka się rozbiegła w moją stronę.

Ja może błąd zrobiłem, bo byłem prawie już przy klatce do mojego domu i w tym momencie zobaczyłem matkę w oknie. Za mną tłum cywili. Może błąd zrobiłem, powinienem może w drugą stronę pobiec, ale wpadłem do domu. Matka mi otworzyła i zaraz za mną zamknęła. Ja instynktownie do okien pobiegłem, żeby wyskoczyć z drugiej strony, bo mieszkanie miało taką możliwość. Patrzę obstawione okna. Byli mundurowi z karabinami wycelowanymi w kierunku okna.

Miałem świadomość, że mnie zabiorą. W tym momencie rozległo się dobijanie do drzwi. Nie mogli tych drzwi otworzyć, pobiegli po łom. A ja rodzicom mówię: szybko ciepłe ciuchy. Założyłem ma siebie wszystko, łącznie z serdakiem po ciotce, skarpety, podwójne kalesony. Jak weszli powiedziałem: panowie chwileczkę, jeszcze tylko sekundkę, kieliszeczek wódeczki i bierzecie mnie. Zamurowało ich, wypiłem ten kieliszek.

Jak wyprowadzali mnie, od razu mnie skuli i zaprowadzili do budy, która była obok. Tam byli moi koledzy z Ursusa, którzy chcieli mnie ostrzec i zabrać. Wśród nich był mój późniejszy kolega - już teraz św. pamięci Parnowski Jan, który z ramienia Niezależnej Oficyny Wydawniczej współorganizował drukarnię w Ursusie. Ale spotkaliśmy się już w tej budzie. Później spotkałem się z Markiem Borowikiem i zawieźli nas na do komisariatu na Opaczewskiej.

Reakcja wobec mnie była ostra, ale jak się okazało może dlatego, że wcześniej zabrali już mojego brata. A brat, żeby mnie ostrzec zrobił wielką awanturę, po pierwsze z mieszkańcami. Jak policja się dobijała do naszego mieszkania sąsiadka wyszła z mieszkania z siekierą, żeby go ratować. Oczywiście dostała solidnie po zębach. Moją matkę też poturbowali. Mój brat, jak był wynoszony rozpoczął bijatykę z nimi na klatce schodowej. Myślał, że zaraz się pojawię i usłyszę zamieszanie. Ale niestety.

Jak zawieźli nas na Opaczewską tam parę osób człowiek spotkał. Byliśmy jednymi z ostatnich, których wywieziono tego dnia do Białołęki. Jak stałem na korytarzu podszedł do mnie młody ubek przystawił mi pistolet do skroni i powiedział, że takich jak my za chwilę będą rozwalać. Ale ja nie spanikowałem i mówię: no to na co czekasz, to wal teraz, wal teraz! On zaczął się czerwony robić, a ja do niego: co nie masz odwagi? Cykor jesteś!

Zaraz go ode mnie odsunęli, podbiegli do mnie, kazali usiąść. Kawa, herbatka - przepraszali mnie. Zmienił się stosunek do mnie. Wyszedłem na lokalnego małego bohatera, ale to oni dostali wypieków na twarzy.

Oczywiście ten dojazd na miejsce nie był zbyt przyjemny, bo to mróz, zimno było, dwadzieścia parę stopni było, nie wiadomo gdzie nas wiozą. Widzieliśmy same drzewa, więc myśleliśmy, że różnie to może być. Ze mną jechała Romaszewska i jej późniejszy małżonek Guzy.

Wylądowaliśmy w dużej Sali: różne osoby były w różnym stanie. Był na przykład Adam Michnik na lekkim rauszu i bardziej się przejmował, że "nagrał" taką piękną żurnalistkę z zachodu i tyle tygodni za nią chodził i zabiegał o jej względy i jak już ją prawie miał to go zgarnęli. I się tylko tym przejmował, co wywoływało wściekłość u innych osób.

Natomiast widać było dwie grupy: związkowców, którzy można powiedzieć, że byli przerażeni i inną reakcję osób związanych z opozycją. Widziało się wielu znajomych, słychać było: o Wojtek to ty! o Andrzejku! Sami przyjaciele i znajomi. Człowiek się czuł jak w swoim własnym gronie, jak na imprezie rocznicowej bądź imieninowej. Nie czuliśmy się samotni.

Witold Sielewicz

Zostałem internowany w trzy dni po wprowadzeniu stanu wojennego. Przepraszam, ale pamięć moja już nie jest dokładna. Mam 71 lat. Byliśmy w domu wieczorem, przed 22:00 pomagałem żonie wieszać firanki, przed świętami.

Zapukali do drzwi czterech funkcjonariuszy bojowo ubranych, pod bronią. Przedstawili dokument, że jestem internowany. Żona zaczęła rozpaczać, płakać. Ja powiedziałam, że to ludzie, którym dano rozkaz, nie mogę więc do nich mieć pretensji. Kazano mi się ubrać, pożegnać z rodziną.

Nie powiedzieli gdzie mnie zawiozą, gdzie będę internowany, tylko zabrali. To nie byli ludzie z Warszawy. Bano się być może, że ci z Warszawy mogą robić dla nas jakieś wyjątki, będą puszczać niektórych. To byli ludzie z jednostek ze Słupska, z Wrocławia. Oni nie znali Warszawy.

Stanęli przed moim domem, który ma w sumie 12 klatek schodowych. Stanęli na samym końcu. To była zima, dużo śniegu. Ja zostałem skuty do przodu, w kajdanki. I tak musiałem przejść przed całym blokiem, przed wszystkimi znajomymi. Spotkałem sąsiadkę, która szła z majorem WSW.

Jak zobaczyli to zaczęli interweniować, pytać: co, kto? Ja powiedziałem: zostawcie to, zostałem internowany i trzeba spokojnie podejść do tego. Nie mogę wszczynać awantur, ani uciekać. Oni dostali rozkaz, ja jestem milicjantem i wiem co to znaczy.

Zostałem przewieziony do komendy stołecznej. Tam zamknięto mnie i jeszcze 2 osoby w pokoju zatrzymanych. Mnie przesłuchiwano, później przyszedł ktoś zamienił kilka słów ze mną z nimi i powiedział, że będziemy internowani. Nie powiedział gdzie, w jakiej miejscowości.

Rano więźniarką powieziono mnie do Białołęki. Było nas sześciu. To byli wszystko funkcjonariusze milicji, z którymi przedtem przeprowadzono rozmowy czy jesteśmy za związkami czy nie. Bo jeżeli nie, to przenoszą nas na równorzędne stanowisko do którejś z komend, bo nasz batalion rozwiązali. Pytali czy wiem jakie konsekwencje nam grożą.

Nie zawieziono nas jednak do ośrodka internowania, chociaż już był taki ośrodek, tylko do więzienia w Białołęce, do aresztu śledczego. I wsadzili nas razem z kryminalistami, a wiadomo, jak oni zachowują się w stosunku do funkcjonariuszy milicji.

Tam pozostaliśmy do Wielkanocy. Był ze mną m.in: Sierański, Basiewicz, Kledzik, który już nie żyje. Byliśmy bez kontaktu z innymi internowanymi.

Zbigniew Daciuk

Około 11 w nocy 13 grudnia nie było mnie jeszcze w domu. Telefony jeszcze wtedy działały. Zadzwoniła żona: mamy inwazję myszy. Mieszkaliśmy na Żoliborzu oficerskim, w takim domku z ogrodem. Kiedyś w mieszkaniu przerobionym ze strychu, teraz na parterze. Jak się robiło zimno, pojawiały się myszy.

Wracam do domu i zobaczyłem taki obrazek: przerażona żona siedzi na fotelu, a wokół niej lata stado myszy: 50, 60 może nawet więcej. Był jeszcze kolega Wojtek, który łapał te myszy i wyrzucał na śnieg. Wyłapaliśmy je praktycznie gołymi rękami. Kiedy kolega poszedł, a żona położyła się spać, ja jeszcze siadłem przy biurku. W tej sytuacji znaleźli mnie panowie 15 minut po północy.

Początkowo byli bardzo agresywni, ale kiedy zobaczyli mnóstwo książek, spytali, gdzie pracujemy, odpowiedziałem, że oboje na Uniwersytecie Warszawskim. Wtedy pan zgrzeczniał. Z kieszeni wyjął akt internowania. Przeczytał mi dwa razy: Warszawa Białołęka. Po czym powiedział: "Niech pan weźmie coś ciepłego: buty, sweter, bo nie wiadomo jak to długo potrwa..."

Andrzej Rosner

Taka filmowa scena. To się odbyło w kawiarni "Zodiak". Ta kawiarnia już nie istnieje, działała w pasażu w domach centrum. Tam się spotkałem z moim bratem, bo ja nie mieszkałem w domu po 13 grudnia. Jak już wychodziliśmy z tej kawiarni, przy szatni na dole kiedy odebrałem palto z szatni, nagle zobaczyłem dwóch facetów, którzy wyrośli jak spod ziemi. Ruszyłem do toalety, a oni za mną, a kiedy już wróciłem i zacząłem zakładać palto, oni chwycili mnie pod ramiona, byłem częściowo obezwładniony, i wyprowadzili na zewnątrz. Tam czekał sześcioosobowy odział pod bronią.

Józef Taran

Internowano mnie przez pomyłkę, bo internowano głównie działaczy związkowych, a ja byłem antyzwiązkowy. Hasło, które głosiłem to "Związki na Powązki". W styczniu 1982 r. ktoś z sąsiadów doniósł, że prowadzę działalność wydawniczą, przyszli i mnie zamknęli. Kulturalnie, nie to co dziś, o 6 rano przychodzą.

Parę razy już za komuny siedziałem, więc to co zastałem w Białołęce, to był pełen luksus. Ale i tak człowiek jest tam bez ruchu, bez kobiet. Brzuch mi urósł od tego straszny, świństwo mi zrobili, do tej pory nie mogę się go pozbyć.

Samokształciłem się, to znaczy, grałem w szachy. Leżałem sobie na pryczy, na górze i grałem dwie partie na raz z pamięci. Przyjeżdżał do nas MCK i PCK, koledzy prosili o aparaty słuchowe i tym podobne.

Ja poprosiłem o maść na grzybka, który mi się zrobił na nodze. Zapisali sobie, ale nie załatwili, a aparaty słuchowe tamtym przywieźli. Kiedyś Austriacki Czerwony Krzyż przysłał nam watę i podpaski, a w Białołęce sami mężczyźni siedzieli, więc całe więzienie chodziło i wręczało rodzinom te podpaski.

Janusz Korwin Mikke

Po mnie przyszli tuż po północy, dwóch milicjantów w mundurach i cywil, który dyskretnie odchylił połę marynarki pokazując, że ma broń. Pozwolono mi się ubrać, miałem ten luksus, bo do Białołęki, przywożono niekompletnie ubranych: w piżamach, slipach. My sami między sobą dzieliliśmy się ubraniami, bo warunki tam były bardzo fatalne i groziło to co najmniej zapaleniem płuc.

Jacek Knap

Byłem związany ze środowiskiem wiejskim, chociaż sam byłem miastowy, jeśli tak można powiedzieć. Ale powiedzmy nie najlepiej się czułem, nie do końca się znajdowałem w środowisku KOR-owskim. Było to głównie spowodowane tym, że to środowisko było środowiskiem opozycyjnym opartym na więziach towarzyskich, a ja ze względu na duże problemy ze słuchem, nie mogłem być w pełni uczestnikiem, nie nadawałem się do towarzystwa, że tak powiem.

Pracowałem dla NOWEJ, zajmowałem się robieniem matryc, nie zawsze byłem doceniany, bo ludzie to czytali, bez względu czy nagłówki były tak czy tak robione. Czułem się niespełniony, bo wkładałem w to dużo serca i inwencji. I w związku z tym, że moje dzieciństwo upłynęło jednak na wsi, na Syberii w Rosji, i wieś o dziwo, mimo, że to było zesłanie, to było moje naturalne środowisko.

Więc ja pisałem i współpracowałem ze Zbroszą, to jest koło Grójca, gdzie centralną postacią, animatorem był ksiądz Czesław Sadłowski, który zaczął od walki o kościół z władzą ludową, potem kontynuował swoją aktywność opozycyjną i doprowadził do założenia Komitetu Samoobrony Chłopskiej Ziemi Grójeckiej.

Potem ja związałem się z Solidarnością Wiejską i NSZZ Rolników Indywidualnych, prowadziłem Biuro Zarządu Wojewódzkiego Komitetu Założycielskiego NSZZ w Skierniewicach. Prowadziłem sekretariat, informację o bieżącym życiu związku, pomagałem w zakładaniu kół, prowadziłem biuro interwencyjne, więc moja praca trwała od 9 rano do 22, sam jeden.

18 grudnia, pomagając koledze przy gospodarstwie, zobaczyłem, że zajeżdża wóz. Zawieźli nie na komendę w Skierniewicach, wezwano mnie na górę i krzyczeli, był jeden wielki krzyk. Sugerowali, że ktoś puszcza na mnie farbę. Taki jeden wrzeszczał, że gdyby nie chodził za mną nie uwierzyłby, że tyle bibuły można pomieścić w plecaku. Stamtąd przewieźli mnie na komendę stołeczną do Warszawy, a potem nyską do Białołęki. Byłym spięty kajdankami z Kossakowskim.

Eugeniusz Temkin