Kontakt ze światem zewnętrznym miałem przede wszystkim przez księży: Sikorski, Dembowski, Dąbrowski, Opiela, do dziś ich pamiętam. Oni mieli takie wydrążone Biblie zazwyczaj, to widziałem, no i w tych zarękawkach przy sutannach nosili grypsy, listy. Czasami na widzeniach dostawałem takie karteczki wielkości paznokcia złożone na sto razy. To była też bibuła, którą dostawałem. To były niesamowite rzeczy, podtrzymujące na duchu.
Wiesław Uziębło
Myśmy byli trzymani w pełnej izolacji, mogliśmy się porozumiewać tylko przy okazji niedzielnych mszy. Kontaktowaliśmy się tylko sposobami więziennymi, jeśli chodzi o kontakty oficjalne pojawiły się dopiero po wizycie delegacji MCK dzięki której, uzyskaliśmy dłuższe spacery, na które mogli wychodzić więźniowie z dwóch cel razem i wtedy można było porozmawiać.
Nastrój był bojowy, kiedyś w Białołęce zgasło światło, wtedy rozpętało się pandemonium, zaczęli puszczać petardy, żeby teren rozświetlić i usłyszałem głos Andrzeja Gwiazdy "czerwoni poddajcie się".
Janusz Onyszkiewicz
Myśmy byli w stosunkowo ostrym reżimie, który stopniowo łagodniał, poza tym księża, którzy przychodzili przynosili grypsy i wynosili.
Kościół zabiegał o nasze uwolnienie, księża wygłaszali ostre kazania, o wyraźnie politycznym podtekście, kiedy ksiądz Sikorski takie kazanie wygłaszał, odprowadzał nas strażnik, który był cichym naszym zwolennikiem.
Moja żona przez długi czas nie mogła się dowiedzieć gdzie ja jestem, pytała w różnych komendach. Gdy dowiedziała się, że jestem w Białołęce to w pewnym momencie pozwolono jej mnie odwiedzić. Musiała czekać w śniegu pięć godzin zanim ją wpuszczono. Jedno dziecko miała ze sobą na wózku inwalidzkim, on miał całe nogi przemoczone i z drugim synem była, który stał obok. Nie wpuszczono ich na żadną poczekalnię tylko musieli czekać na dworze pięć godzin. Jak ja zobaczyłem swoje dzieci, szczególnie tego młodszego, to powiedziałem, że zrobię wszystko, żeby wyjść. Ale to było już po napisaniu podania. Więc za każdym razem na przesłuchaniach domagałem się wypuszczenia.
Zbigniew Daciuk
U nas były trzy delegacje ze świata. Był prymas Glemp, Polski Czerwony Krzyż, Międzynarodowy Czerwony Krzyż. Wizyta Glempa miała taki charakter najbardziej symboliczny i prestiżowy. Czuło się taką powagę kościoła. On wchodził do celi rutynowo, witał się. Musiał je wszystkie obejść, było nas dużo. Ale czuło się taki majestat kościoła.
Kiedy wszedł Polski Czerwony Krzyż to widać było, że to są tacy nieduzi panowie, którzy za bardzo głowy nie chcieli podnosić i za bardzo na boki nie patrzeć. Kiedy przyszli z Międzynarodowego Krzyża było już inaczej.
To byli ludzie z zachodu, którzy się niczego nie bali i widywali gorsze rzeczy na świecie. Dzięki nim ja wyszedłem stamtąd, bo podczas wizyty poskarżyłem się, że mam pewne dolegliwości, nie związane z Białołęką, które wymagały oględzin lekarskich. Potem po paru miesiącach pojechałem na Lindleya na badania pod konwojem.
Przemysław Cieślak
Miałem niesłychaną historię dotyczącą widzenia, zaproponowali mojej żonie ci ubecy widzenie na osobności, że nam pokój dadzą. Nie wiem co za pomysł mieli ci ubecy, za kogo oni mnie w ogóle brali i moją żonę. Ale była to propozycja bardzo niezwykła muszę powiedzieć. Oczywiście odmówiłem z uśmiechem...
Tomasz Jastrun
Pomoc dla internowanych była bardzo duża. Szybko zaczęły przychodzić do nas paczki od komitetu przy św. Marcinie i od Czerwonego Krzyża. To były głównie środki czystości, papierosy. Była też na pewno wizytacja z Czerwonego Krzyża. W pewnym momencie pojawili się też jacyś posłowie.
Jan Tomasz Lipski
Widzenia to był istotny element, to pozwalało mieć jakiś kontakt ze światem i wtedy próbowaliśmy coś przekazywać rodzinie, jakimiś grypsami, jakieś oświadczenia, co się tutaj dzieje, że jesteśmy zdrowi, że nie ma jakiś wyjątkowych represji.
Staraliśmy się przemycić jakieś informacje o nas, wiedząc jak bardzo są potrzebne do różnych gazetek wychodzących w podziemiu. To były rzetelne informacje o nas, w przeciwieństwie do tego, co próbowano pokazywać w oficjalnych mediach.
Jak się nie udało na widzeniach, to wpadłem na inny pomysł. Pawilon, w którym mieszkaliśmy był blisko muru i jak się mocno rzuciło, miało się jakiś kamień, jakieś obciążenia, dało się przerzucić za mur. Namawiałem wtedy moją narzeczoną, żeby pod tym murem wystawała. Udało się chyba raz coś takiego zrobić, bo klawisze bardzo szybko się zorientowali i obserwowali nie tylko cele, ale również tych stojących po drugiej stronie muru, gdzie podjeżdżała suka i ich zgarniała. Więc chyba raz się udało.
Wojciech Dobrzyński