Poznać kraj można podróżując samochodem zwłaszcza, gdy ma się do przejechania blisko sześćset kilometrów. Jeszcze całkiem niedawno i bardzo słusznie, przestrzegano przed stanem ukraińskich dróg, a tu niespodzianka. Dwupasmowa szosa między Lwowem, a Kijowem równa i widać, że nowa. Autostradą ma być w przyszłości, teraz wiele na niej przejść i kolizyjnych skrzyżowań, ale ponieważ ruch jest tutaj zdecydowanie mniejszy niż w Polsce jedzie się znakomicie. Czasem nawet za szybko. Milicja jednak wyrozumiała, gdy w grę wchodzi podróż na mecz Ukrainy. A więc drogi przejezdne, podobnie jak u nas. Tak, z tą tylko małą różnicą, że w Polsce to dziewięćdziesiąt kilometrów, które marketingiem przebiły pierwszy lot na księżyc, a tutaj prawie łączą miasta, w których odbywają się mistrzostwa. To razem, bagatela, prawie półtora tysiąca kilometrów!
Ale przyjemność kończy się w stolicy. Oznakowanie jest fatalne, znalezienie stadionu i parkingów przypomina gry uliczne i udaje się dopiero po dwugodzinnej gehennie. Jeśli dwóch średnio inteligentnych ludzi, którzy kilka tego typu turniejów widzieli i dają sobie radę z cyrylicą przejeżdża Kijów wzdłuż i wszerz, to co będzie ze Szwedem lub Holendrem przywykłym do nieco innych standardów. Od milicji jak najdalej. Panowie w czapkach, na których mógłby wylądować helikopter, nie wiedzą nic lub prawie nic. Poza tym zajęci są przede wszystkim wyławianiem co bardziej wypasionych bryk, a jak już taka jest to i paragraf się znajdzie.
Stadion to moloch, a skomunikowanie wszystkich stref najgorsze. Jest w środku miasta, a wiodą do niego wąskie uliczki, ale stadion wyrastający niemal z szeregów domów, który zobaczyć można dopiero gdy się pod nim stanie, ma swój urok. W poniedziałek będzie żółto-niebieski, bo takie są barwy Ukrainy i Szwecji.
Andrzej Janisz