Kosmiczny esteta
O swój wizerunek dbał od początku kariery. Pierwszym krokiem w kierunku wykreowania postaci przyszłej gwiazdy rocka była zmiana pospolitego nazwiska Jones na Bowie (przy okazji uniknął w ten sposób mylenia go z wokalistą popularnej grupy The Monkees, Davym Jonesem). To była jego najbardziej znana, choć niejedyna, sceniczna tożsamość.
Najsłynniejszym alter ego Bowiego był Ziggy Stardust, androgynicza postać przybysza z kosmosu, powołana do życia na początku lat 70., z okazji wydania albumu „The Rise and Fall of Ziggy Stardust and the Spiders from Mars”. Ziggy żył krótko, bo zaledwie rok, ale jego przemyślany w najdrobniejszych szczegółach image – blade lico, pomarańczowa fryzura i wymyślne kostiumy inspirowane filmem „Mechaniczna pomarańcza” – w połączeniu z nowatorską muzyką, zainspirował wielu artystów. To dzięki niemu powstał gatunek nazwany glam rockiem.
David Bowie - Space Oddity (żródło: YouTube / David Bowie official)
Niestrudzony eksperymentator
Po zrzuceniu skóry Ziggy’ego Stardusta Bowie nie ustawał w muzycznych poszukiwaniach. Flirtował ze sceną punkową i prog-rockiem, był jedną z kluczowych postaci nowofalowej rewolucji końca lat 70., a w kolejnej dekadzie śmiało wkroczył do świata muzyki pop, wydając album „Let’s Dance”, który stał się jedną z najpopularniejszych pozycji w całej jego dyskografii. W latach 90. wykonał kolejny zwrot, powołując do życia klasycznie rockowy zespół Tin Machine.
Zamknięcie muzycznych dokonań Anglika w jakiejkolwiek stylistycznej szufladce jest z góry skazane na niepowodzenie. Bez cienia przesady można go nazwać artystą totalnym. Gdy w 2016 r. „Rolling Stone” określił Bowiego mianem „The Greatest Rock Star Ever”, nie było to efektem kurtuazji ze strony redaktorów tego szacownego magazynu.
Kompilacja utworów zespołu Tin Machine (żródło: YouTube / David Bowie official)
Utalentowany aktor
W przeciwieństwie do wielu gwiazd muzyki, które bez powodzenia próbowały odnieść sukces na dużym ekranie, Bowie okazał się całkiem niezłym aktorem. Dobre recenzje zebrał już za pierwszą, tytułową rolę w filmie „Człowiek, który spadł na ziemię” z 1970 r. Nie gorzej poradził sobie z rolą jeńca wojennego w obrazie „Wesołych świąt, pułkowniku Lawrence”. W historii kinematografii zapisały się również filmy „Labirynt”, „Zagadka nieśmiertelności” i „Prestiż” z jego udziałem. Zagrał epizody u Monty Pythona i Martina Scorsese (wcielił się w Poncjusza Piłata w „Ostatnim kuszeniu Chrystusa”).
Jak na ironię, klapą okazał się rockowy musical „Absolutni debiutanci”, nakręcony w 1986 r., u szczytu popularności Bowiego. Na pocieszenie pozostała pochodząca z tego filmu tytułowa piosenka, która stała się przebojem.
David Bowie z żoną Iman w 2002 r. Foto: PA Images / Forum / Yui Mok
Bowie a sprawa polska
Dla polskich fanów Bowiego szczególne znaczenie ma jego album „Low” z 1977 r., na którym znalazła się piosenka „Warszawa”. Jej geneza wiąże się z niezapowiedzianą i nieplanowaną wizytą artysty w naszej stolicy cztery lata wcześniej.
David podróżował wówczas z Moskwy do Paryża pociągiem, który zatrzymał się w Warszawie na przerwę techniczną. Korzystając z wolnego czasu, muzyk zrobił szybki wypad w miasto, który zaowocował kupnem winylowej płyty Zespołu Pieśni i Tańca Śląsk w księgarni przy placu Komuny Paryskiej (obecnie plac Wilsona). Umieszczony na tym albumie utwór „Helokanie” posłużył jako inspiracja do wokalnej części „Warszawy”, stworzonej przez Bowiego wspólnie z Brianem Eno.
Polska nie była jednak łaskawym krajem dla brytyjskiego artysty. Jego pierwszy koncert w naszym kraju – zaplanowany na 1000-lecie Gdańska w 1997 r. – został odwołany z powodu marnej sprzedaży biletów. W efekcie Bowie został jedną z nielicznych gwiazd światowej muzyki, która nigdy nie wystąpiła na żywo nad Wisłą.
David Bowie - Warszawa (żródło: YouTube / David Bowie official)
Śmierć jak dzieło sztuki
Wiadomość o śmierci Davida Bowiego, podana 10 stycznia 2016 r., spadła na fanów jak grom z jasnego nieba. Artysta wprawdzie od dłuższego czasu nie dawał już koncertów – wycofał się z tej aktywności wkrótce po zawale serca na scenie w Pradze w 2004 r. – ale przecież ledwie dwa dni wcześniej, w dniu 69. urodzin, wydał nowy album „Blackstar”. Jak się później okazało, wokalista od półtora roku zmagał się z rakiem wątroby, jednak ta wiadomość jakimś cudem nie przedostała się do mediów.
Nie brakowało głosów, że Bowie uczynił ze swojej śmierci – podobnie jak z całego życia – dzieło sztuki. Pożegnał się z fanami bardzo osobistą płytą, która stała się jego artystycznym testamentem. Promujący album utwór „Lazarus” zaczyna się od słów: „Popatrzcie do góry, jestem w niebie”. Gdzież indziej miałby trafić autor „Starmana”, artysta, którego twórczość pomaga nam choć odrobinę zbliżyć się do Absolutu?
kc