Aktor westernowy i filmowy twardziel
Ma za sobą blisko 70 lat kariery filmowej i bynajmniej nie zamierza spoczywać na laurach: wciąż planuje kolejne produkcje. Karierę aktorską zaczął w połowie lat 50. od drobnych ról w B-klasowych horrorach. Jednak jako wysoki, szczupły i milczący młody człowiek zwrócił uwagę hollywoodzkich producentów i w 1958 roku dostał rolę w westernowym serialu "Rowhide", w którym występował przez kolejnych sześć lat. Choć grał epizody w kolejnych serialach (m.in. "Maverick") oraz trzecio- i drugoplanowe role w filmach, Eastwood czuł, że się nie rozwija. Dlatego mimo oporów przyjął propozycję nieznanego włoskiego reżysera Sergia Leone, by zagrać w spaghetti westernie "Za garść dolarów" (1964). Jego zaskakująco duży sukces sprawił, że pojawiła się kolejna propozycja – "Za garść dolarów więcej" (1965) – a po niej następna: "Dobry, zły, brzydki" (1966). Ta "dolarowa trylogia" sprawiła, że Eastwood najpierw w Europie, a w wkrótce potem także w Ameryce stał się gwiazdą.
Nakręcone niedługo później klasyczne dziś filmy wojenne: "Tylko dla orłów" (1968) oraz komediowo-anarchistyczne "Złoto dla zuchwałych" (1970), były jedynie swoistymi przerywnikami przed produkcją, która wyniosła go na hollywoodzki szczyt. Mowa oczywiście o "Brudnym Harrym" (1971) w reżyserii Dona Siegela, filmie, który ugruntował obraz Clinta Eastwooda jako prawdziwego twardziela. Kolejne części o przygodach inspektora Harry'ego Calahana ("Siła magnum", 1973; "Egzekutor", 1976; "Nagłe zderzenie", 1978) także były hitami. W międzyczasie aktor grał też w kolejnych westernach, innych filmach sensacyjnych bądź, najmniej udanych, komediach.
The Good the Bad and the Ugly - Main Theme - Ennio Morricone/YouTube HD Film Tributes
Reżyseria, czyli nowy pomysł na sukces
Warto pamiętać, że w tym samym roku, kiedy zagrał w "Brudnym Harrym", Eastwood zadebiutował także jako reżyser dobrze przyjętego przez krytykę thrillera "Zagraj to dla mnie, Misty". I z czasem, kiedy okazało się, że jest coraz mniej ról dla starzejącego się kowboja i twardziela, reżyseria stała się jego drugą profesją, a w końcu, mniej więcej od połowy lat 90. – pierwszą. Dość szybko udowodnił, że jest utalentowanym reżyserem i potrafi realizować nie tylko brutalne thrillery ("Nagłe zderzenie", 1983) czy westerny ("Wyjęty spod prawa Josey Wales", 1976; "Niesamowity jeździec", 1985; oscarowy "Bez przebaczenia", 1992). Najpierw pokazał, że doskonale czuje muzyczne biografie ("Bird", 1988) i nie tylko ("Biały myśliwy, czarne serce", 1990). Wtedy nadszedł czas na film, którym zapewnił sobie miejsce w historii kina.
"Bez przebaczenia": pomnik i nagrobek westernu
Western to specyficzny gatunek filmowy: właściwie czysto amerykański, ale zaakceptowany i uwielbiany na całym świecie. Podstawową rolę odgrywa tu prostota przekazu zrozumiała wszędzie i dla wszystkich. To nie tylko opowieść o dwóch ludziach, którzy w finale toczą pojedynek na śmierć i życie – to archetypiczna opowieść o pojedynku dobra i zła. I jak w Biblii, wygrywa w niej dobro, a zło zostaje ukarane.
Przynajmniej tak było do momentu, gdy w 1966 roku Sergio Leone nakręcił western "Dobry, zły, brzydki", w którym do finałowego pojedynku staje trzech adwersarzy i każdy walczy z każdym. Ostateczną ofiarą tej strzelaniny (rozgrywanej nb. na cmentarzu) stał się klasyczny western z jego dwubiegunowym, czarno-białym pojmowaniem świata. Nie czas tu i miejsce na wymienianie kolejnych zakrętów ewolucji westernu, ale faktem jest, że od końca lat 70. tym gatunkiem zajmował się właściwie jedynie jego ostatni rycerz i legenda – Clint Eastwood. Jak nikt inny miał świadomość, że western dogorywa i nawet taki fajerwerk jak malowniczy, obsypany Oscarami "Tańczący z wilkami" (1990) Kevina Costnera nie przywróci mu życia. Więc postanowił zadać mu cios ostateczny, coup de grâce, i nakręcić film, po którym żaden inny western już nie będzie miał sensu. A Eastwood miał do tego prawo jak nikt inny: w końcu jego kariera zaczęła się od westernowych seriali, gwiazdą stał się dzięki spaghetti westernom, a i później wciąż w nich grał i je reżyserował. Z czasem stał się drugą obok Johna Wayne’a ikoną tego gatunku. I jeśli ktoś miał zabić western, to powinien to zrobić właśnie on.
W "Bez przebaczenia" Eastwood nie ma litości dla swoich bohaterów, nie ma też litości dla westernu. Tu nie ma miejsca dla wymuskanych fircyków w wyprasowanych koszulach, elegancko zawiązanych chustach i czyściutkich dżinsach: legendarny Dziki Zachód okazuje się wielką wiochą, gdzie prości ludzie (by nie powiedzieć: prostacy) mieszkają w zapuszczonych obejściach, świnie taplają się w błocie, a jedyna rozrywka to wieczory w obskurnym saloonie i, od wielkiego dzwonu, ślub, egzekucja bądź pogrzeb. Panienki z domu schadzek także nie przypominają aniołów, choć, paradoksalnie, właśnie im najbliżej do świata klasycznego westernu. Owszem, dbają przede wszystkim o pieniądze, ale jest między nimi chociaż solidarność zawodowa i świadomość nędzy własnego losu.
Również zabijanie w "Bez przebaczenia" nie jest takie proste i łatwe, jak pokazują to klasyczne westerny. To w gruncie rzeczy przerażająca i obrzydliwa sprawa: nikt nie staje w pełnym słońcu na środku głównej ulicy, nie ma heroizmu ani piękna celnego strzału z 50 metrów. Wszyscy się boją, nie myśli się o honorze, tylko o tym, by dorwać przeciwnika i z zaskoczenia strzelić, zanim on strzeli. Nie bez powodu pierwsza ofiara ginie, siedząc w wychodku z opuszczonymi spodniami.
"Bez przebaczenia" to film utrzymany w szaroburej, przytłaczającej tonacji, w okrutny sposób demistyfikujący, wręcz wdeptujący w błoto, legendę westernu. Doceniła to Akademia Filmowa, przyznając mu aż dziewięć nominacji do Oscara i cztery statuetki (najlepszy film, najlepszy reżyser, najlepszy aktor drugoplanowy, najlepszy montaż). To naprawdę godny pogrzeb westernu, choć, jak każdy pogrzeb, przygnębiający.
Bez przebaczenia | Unforgiven (1992)/YouTube Film Planet Polska
Dojrzewający niczym wino
Wydawało się, że mający 63 lata Clint Eastwood osiągnął szczyt: doceniono go jako aktora, reżysera, nobilitowano jako twórcę. I kiedy spodziewano się, że spokojnie usiądzie, by napawać się swoim sukcesem, on zaskoczył subtelnym, by nie powiedzieć – kobiecym, dramatem obyczajowym ("Co się wydarzyło w Madison County", 1995) oraz kolejnym gorącym dramatem, tym razem osadzonym na równie gorącym Południu ("Północ w ogrodzie dobra i zła", 1997). A na koniec wieku XX stworzył – może wreszcie dla odpoczynku i relaksu? – podszyte autoironicznym humorem widowisko science fiction ("Kosmiczni kowboje", 2000).
Space Cowboys - Theatrical Trailer/YouTube Warner Bros.
Można powiedzieć, że była to niezła reżyserska przebieżka przez gatunki filmowe. I bynajmniej niezakończona: przez kolejnych 21 lat nakręcił 18 (!) filmów. Wymienianie ich wszystkich nie ma sensu, więc ograniczę się tylko do tych, za które dostał kolejne nominacje do Oscara bądź statuetki: "Rzeka tajemnic" (2003, nominacje dla najlepszego filmu i reżysera), "Za wszelką cenę" (2004, Oscary dla najlepszego filmu i reżysera, nominacja dla najlepszego aktora pierwszoplanowego), "Listy z Iwo Jimy" (2006, nominacje dla najlepszego filmu i reżysera) oraz "Snajper" (2014, nominacja dla najlepszego filmu).
Jak widać, lista dokonań Clinta Eastwooda wciąż rośnie. Co ciekawe, choć filmy, które kręcił i w których występował, często były nominowane i nagradzane, wszystkie nagrody i wyróżnienia, które otrzymał on sam, dostał dopiero po sześćdziesiątce, po nakręceniu "Bez przebaczenia". Kiedyś kojarzył się jako aktor westernowy i filmowy twardziel. Dzisiaj jest przede wszystkim uznanym reżyserem, chociaż także aktorem. Tak czy inaczej, okazało się, że mając ponad 90 lat, Eastwood jest jedną z najważniejszych postaci Hollywood i amerykańskiej kinematografii w ogóle. Można powiedzieć, że wręcz – instytucją filmową.
pr