SŁÓWSKAZANIECNA
Doprawdy,
miriady, hordy, nawet może hiperotchłań dni,
wprzód krzta szyku fraz chłonie mnie jak tłuszcze grill,
jak do brudu muchy mordę, jak PKP do podłużnych chwil –
tak ja garnę się do sylab, by w bój bujać je jak Egipcjan Nil.
Ci porządni, tamci superżądni – ubóstwiają blichtr,
a mnie uciechą rymu kształt i trzon, i entourage, i
jak hojne Mazowsze ma zorzę, co lśni –
tak jawnie ja w niebłahym worze
chyżo wożę słowa w sobie jak uncję krwi.
Kiwi ma miąższ, żądło wąż, a ja mój wzorzec
obietnic hardych z glin;
kto łamie je wciąż, tego do Zbąszynka wożę,
by strzygł wyżłom i kszykom brwi –
bo jakżeby to tak lekceważyć je niby prukwy strużki drwin.
Tembr słów jest mi droższy niż kanclerza kwit,
niż w piłce gole Citki i Baby-Jagi mit –
jak nitki krwi tkwi mi w żyłach to, jak w świni kwik,
jak po ujściu z babci bibki bitki w żołądku i naleśnik.
Słowo wielokrotnie to sto stempli głębi;
żonglerzy gębą mielą, jak metrampaże łamią je od ręki.
Nie jestem Arielu bielą, pruję je też, lecz głównie do bitu pętli, rzadko by inni z rozczarowania więdli.
Niedotrzymywanie słów jak uryny
stęchły kwas w sobie kłębi,
inkoherencja świerzbi jak trąd bloki – gnębi to mnie, mdli.
Swe hasła waż więc jak hantle, bo to hopsztośne pręgi –
Tara Jerzy, myśląc tak i żnąc raz pszenżyto wszerz, zauważył naraz dwa marsjańskie kręgi.
Tedy ufolud wyszedłszy zza chaszczy, mając dres kresz, rzekł im przez wytrzeszczone szczęki:
– Dziczejecie i dziczejecie,
fastfood, metatonii bełkot, chędożenia jęki.
Gzicie się i pniecie, lecz tylko słowności smak
i miłości znawstwo różnią was od innych wędlin.
Strzeżcie słów jak stróż bitego BMW! Nie dziczejcieżże!