Miałem wówczas jedenaście lat. Koncert odbywał się z okazji rocznicy Młodej Polski, cały program był poświęcony kompozytorom tej formacji: Karłowiczowi, Różyckiemu, Szymanowskiemu. Wtedy III Symfonia przemówiła do mnie swoim bogatym, nieprawdopodobnie przyciągającym, powiedziałbym narkotycznym językiem dźwiękowym, który mnie oszołomił. Przez kilka tygodni chodziłem jak zaczadziały, czułem się jak człowiek po silnej dawce narkotyku. Usiłowałem grając na fortepianie, odtwarzać z pamięci brzmienia zasłyszane wówczas w Filharmonii. Przy tej okazji odkryłem dla siebie gamę całotonową, która nie przypadkiem pojawiła się w moich kompozytorskich próbach i improwizacjach. Ten wyjątkowy zachwyt i wyjątkowe zaangażowanie uczuciowe związane z muzyką Szymanowskiego środkowego okresu jego twórczości, trwały kilka lat. Wszystkie wykonania I Koncertu skrzypcowego, takich utworów jak Mity, Maski, Metopy, zawsze były dla mnie przeżyciem wyjątkowym, niepodobnym do przeżyć wywoływanych muzyką romantyczną, a tym bardziej klasyczną.
Jeśli są ślady wpływów Szymanowskiego w mojej muzyce, to w Sonacie fortepianowej i Wariacjach symfonicznych. Jako pianista akompaniowałem utwory skrzypcowe i wokalne, szczególnie lubiłem Rymy dziecięce, a Mity grywałem na koncertach ORMUZ-u ze skrzypkiem Stanisławem Jarzębskim.
Później, kiedy zacząłem dojrzewać jako kompozytor i inna estetyka bardziej mnie przyciągała, nastąpiła pewnego rodzaju reakcja na wpływ Szymanowskiego, co być może jest widoczne nawet w moich utworach tego czasu.
Niemniej Szymanowski pozostał dla mnie wielkim kompozytorem do dziś, a wówczas wszystkie premiery jego dzieł przeżywałem z dużym zaangażowaniem i wielkim przejęciem. Nie zawsze wywoływały one mój bezwzględny zachwyt. Pamiętam, jakim zawodem było dla mnie wysłuchanie na premierze IV Symfonii "Koncertującej”, którą dziś niezmiernie cenię i jestem do niej bardzo przywiązany. Również moi koledzy z Konserwatorium mieli podobne wrażenia. Już sam fakt, że pionier nowoczesnej muzyki na terenie Polski zaczyna swój najnowszy utwór od długo trwającego akordu F-dur i bardzo pięknej melodii granej przez fortepian w tejże tonacji, był dla nas, wówczas dwudziestoletnich muzyków, szokiem. Wierzyliśmy, że Szymanowski zdradził samego siebie i idee, które reprezentował. Dopiero później przyszło opamiętanie i sprawy te przestały mieć jakiekolwiek znaczenie, gdy poza wszelkimi modami leżące wartości jego muzyki okazały się trwałe, ponadczasowe. Nawet pionierska rola Szymanowskiego stała się mniej ważna wobec artystycznych walorów jego dzieł.
Nie należałem do pokolenia, które mogło utrzymywać z Szymanowskim bliskie kontakty, byłem za młody. Moje spotkanie osobiste, bardzo krótkie, urywkowe, miało miejsce nie w Warszawie. Otóż grupka studentów Konserwatorium Warszawskiego, do której należeli: Witold Małcużyński, Stanisław Jarzębski, Helena Warpechowska i ja, udała się w podróż na Łotwę, gdzie wystąpiła z koncertem w Konserwatorium w Rydze. Był to koncert wymienny i studenci łotewscy przyjechali potem do Warszawy. Tak się złożyło, że w dniu, kiedy nasza grupka przyjechała do Rygi, w tamtejszym teatrze operowym odbywał się koncert kompozytorski Karola Szymanowskiego. Na ten koncert nie mogliśmy pójść, ponieważ musieliśmy po długiej i uciążliwej podróży ćwiczyć program koncertowy przed naszym występem. Niemniej byliśmy zaproszeni na przyjęcie do konsula polskiego w Rydze wydane na cześć Karola Szymanowskiego. Gdy Artur Taube, opiekun naszej grupy, przedstawił mnie Szymanowskiemu, usłyszałem słowa: ”Ach, to Pan jest tym młodym człowiekiem, który z pamięci akompaniuje moją Aretuzę”. Była to prawda, ale zdziwiło mnie, że tylko to miał do powiedzenia młodemu kompozytorowi. Cały pobyt w Rydze wspominam jako zdarzenie niezwykle miłe. Szymanowski był ogromnie serdeczny dla naszej małej grupy, przyszedł na nasz koncert, my chodziliśmy za nim po mieście i poszliśmy do radia ryskiego, gdzie nagrywał swoje utwory z Wacławem Niemczykiem i swoją siostrą Stanisławą. Po naszym koncercie Wacław Niemczyk powiedział mi: ”Pańska Sonata bardzo się podobała Karolowi, inna rzecz, że on tego Panu nie powie”. Wiadomość ta sprawiła mi ogromną przyjemność, ale do dziś dnia dziwię się, dlaczego sam mi tego nie chciał powiedzieć.
Fragmenty rozmowy Elżbiety Markowskiej z Witoldem Lutosławskim 1981