Radiowy komiks, czyli gondola Aschenbacha i popijanie Wermuta w wersji audio
Ostatnio przypominałem sobie serial Janickiego i Mularczyka. W jednym z odcinków „Domu” żona dozorcy, pani Popiołkowa, wychodzi na podwórze i woła: „Matysiaki już się zaczęli!”. Wszyscy szturmem do domów. Mieszkania w moment stawały się popaździernikowymi (1956), odwilżowymi teatrzykami. Złote czasy radia. Dziś nie do pomyślenia taki powrót. Słuchamy w aucie, w zakładowej przerwie, w łazience, podczas biegania. Odbiornik, wokół którego posadzić można było całą rodzinę zastępują słuchawki, poprzez które od uciekamy. Czasami od wszystkiego. Płynność zastępuje zrywanie. Stajemy się słuchaczami migawkowymi, zdolnymi w każdej chwili do zrzucenia słuchawek w połowie wypowiadanego w nich zdania. Stajemy się uczestnikami komiksu pod radiowym napięciem.
Zastanawiam się coraz bardziej, czy za kilka, kilkanaście lat w encyklopediach i podręcznikach medioznawstwa nie pojawi się definicja „komiksu radiowego”. O tej formule wspominał już kilkakrotnie Krzysztof Sielicki, kierownik literacki Teatru Polskiego Radia. Zapewne wpływ na to miały obserwacje rozgłośni zagranicznych, gdzie słuchowisko zdaje się przekraczać już wiele granic. Powrót do formuły teatru naturalnego, a także coraz większa hybrydyczność może za kilka lat wymagać zmian definicyjnych. Niestety, radio jest taką sferą, za którą szalenie trudno nadążyć słownikom i „handbookom”.
A więc komiks. Pamiętam, jak kilka lat temu moja znajoma, studentka wówczas Architektury, po wysłuchaniu „Pensjonatu” Darka Błaszczyka, powiedziała, że z chęcią narysuje to słuchowisko. Włączyła w praktykę to, co wielu z nas robi w wyobraźni – niezdolnej niestety do zachowania owych malunków na pliku. Sam Błaszczyk, każdą premierę radiową poprzedzą w internecie graficznym anonsem, który ma wprowadzić w atmosferę słuchowiska. Słuchowisko, dzięki takim wizualnym komunikatom, staje się wydarzeniem i nie ginie na przestrzeni ramówki.
Na marginesie (bo to jednak nie to samo) można wspomnieć, że słuchowisko zaczęło być utożsamiane z fotocastami (tak, jakby dźwięk musiał tłumaczyć się z dekoracji, w jakich powstaje). Powieści Chmielewskiej były radiofonizowane i kolportowane na płytach CD z dodatkiem zdjęć ze studia. Nie jestem jednak zwolennikiem tego sposobu konkretyzacji radia. Jest on zbyt dosłowny, dokonany na zasadzie surowej „wrzutki” fotek ze studia S-7. Inną sprawą są wizualizacje, które często towarzyszą offowym eventom podczas festiwali, gdzie prezentowane są premiery Teatru Polskiego Radia. Realizacja „Śmierci w Wenecji” Thomasa Manna (przez dwa „n”) w formule „rozszczepionej” narracji Tomasza Mana (przez jedno „n”) na poznańskiej Malcie zafunkcjonowała wespół z archiwalnymi filmami z Wenecji. Przejeżdżająca gondola jechała w towarzystwie muzyki Piotra Mossa, a przelot ponad architekturą wodnego miasta ilustrował głos Izabeli Kuny.
Projekt komiksu radiowego rozumiem dwutorowo. Po pierwsze jako mariaż tekstu obrazkowego i dźwięku. Dosyć wyraźnym echem pojawił się dwa lata temu komiks Kuby Woynarowskiego „Nietoty” opowiadający historię Goralenvolku, do którego dodatkiem miałoby słuchowisko Sebastiana Majewskiego i Jana Klaty (zaledwie dodatkiem!) pod tym samym tytułem z Romanem Gancarczykiem w roli głównej.
Po drugie – formuła komiksowa zaczyna funkcjonować jako odpowiednik dawnych, epickich wręcz przeniesień literatury w eter. Czasy się zmieniają, radio mówi coraz szybciej. W info-rozrywkowym natłoku pojawiła się potrzeba realizowania dźwiękowych adaptacji, które nie będą recytacją dużych partii lektur (pamiętne, Dwójkowe, kilkuczęściowe adaptacje „Lalki” Prusa, „Złego” Tyrmanda). Nagle, w nowym rozdaniu ramówkowym okazało się, że opowiedzenie szekspirowskiej historii o królu Ryszardzie musi się zmieścić w 52 minutach słuchowiska, a „Beniowski” Słowackiego na „rozkręcenie” dostanie tylko 44 minuty. Środkiem do połączenia misji radia publicznego i szacunku dla coraz krótszego czasu słuchaczy staje się właśnie komiksowość, zdolna do przekształceń i przekrzywień. Oczywiście do granic. Jeszcze do granic.
Z okazji 90. rocznicy powstania Polskiego Radia, a co za tym idzie i rodzimego słuchowiska, rozgłośnie postanowiły skonfrontować ze sobą dawne i nowe formuły „opowiadania w radiu”. Droga zawiodła do koncepcji teatru „rysowanej wyobraźni”. Rysowanej, bo akcentowanej mocnymi, plastycznymi efektami. Wspomniany Man, realizując dla radia „Króla mrówek” Herberta odwołał się do formuły audiobooka, a tekst wraz z efektami akustycznymi nie służył już kategoriom opisowym, a „dymkowym”. Można by śmiało rozrysować to słuchowisko i w „chmurki” wpisać kwestie Hermesa, Eurydyki, Zeusa czy Dionizosa. Oczywiście Hermes będzie miał odpowiednio twarz Sandra Korzeniak, Zeus - Andrzeja Chyry, a Dionizos - Janusza Gajosa. I to adepci malarstwa mogliby rysować na zaliczenie!
Powrót do formuły „Teatrzyku Zielone Oko” również przyniósł wynik obrazkowy, zupełnie inny od stylu, w jakim były realizowane teksty Roberta Bruttera, Jerzego Górzańskiego czy „zielonookie” adaptacje opowieści Agathy Christie w latach 80. Sielicki z Marcinem Hycnarem zrealizowali niedawno „Morderstwo w hotelu Santa Caterina” według jednej z młodzieńczych powieści Ireneusza Iredyńskiego. W tym przypadku słowo „komiks” pojawiło się już w podtytule jako „radiowy komiks kryminalny”. Bardzo ważne stało się „otoczenie dźwiękowe”, wypracowujące dla słuchacza klimat i przestrzeń. Słowa funkcjonują momentami jak następstwo konkretnych efektów. Aktorzy istnieją tu w pewnej umowności, wolnej od pogłębień psychologicznych. Wojciech Malajkat, Grzegorz Małecki czy Katarzyna Dąbrowska mają ołówkowe rysy, ich wypowiedzi są zatrzymane jak twarze na arkuszu rysownika. Popijanie przesłodzonego Wermuta staje się momentami ważniejsze niż konkretne rozwiązania i sploty akcji. Myślę, że radio ma dużo do zrobienia jeśli chodzi o esencjonalność. Rolą radia nie jest przecież kopiowanie powieściowych czy filmowych chwytów. Pisałem kiedyś, że współczesna adaptacja radiowa jest jak pigułka z lektury, którą trzeba rozpuścić w szklance dźwiękowej wody.
Komiks radiowy jako kategoria ma dopiero właściwe życie przed sobą. O ile w adaptacjach radiowych jest już formalnym signum temporis, o tyle w tekstach oryginalnych dopiero raczkuje, o ile w ogóle jest uświadomione. Potrzeba szerszych projektów, o charakterze krakowskiej realizacji Woynarowskiego, Klaty i Majewskiego. Szkoda, że zaniechano (pewnie z prozaicznego braku funduszy) wydawnictwa „Złota setka Teatru Polskiego Radia”. Na zasadzie rysowanego kontrapunktu widziałbym dawne nagrania „ubrane” w rysunki młodych, poszukujących grafików. W roku 1993, Andrzej Zakrzewski z Eugeniuszem Rudnikiem, nagrywając „Rekonstrukcję poety” Herberta stworzyli, jak dla mnie, pionierską próbkę komiksu, poprzez zakodowane niedopowiedzenia Holoubka (niczym w „chmurce”) i urywane porykiwania żubra, który przemykał wraz ze stadem jeleni. Takie realizacje aż proszą się o rozwinięcie plastyczne. Nie bez powodu ktoś kiedyś pisał o telewizji psychicznej.
Nie ma również wypracowanych ram, w których można zmieścić konkretne cechy nowego gatunku. A ten w Europie pojawia się coraz częściej. Czasami przypomina reportaż radiowy, w którym aktor bełkocze coś niezrozumiale. Słowo przestaje być często celem samym w sobie, ale służy do informowania o miejscu, kolorowania pejzażu – aby wygodnie podróżować gondolą z Gustawem von Aschenbachem, wczuć się w dolę Witalisa Wiedera z „Nietot”, który wisi tyłem do Tatr czy zobaczyć izbę, w której Arachne przędzie najsłynniejszą w krawiectwie nić.
Jesteśmy gdzieś na początku, a powstające realizacje są dopiero forpocztą nowego gatunku. Propozycja może budzić niezrozumienie wśród najbardziej zachowawczych miłośników gatunku, którzy kształtowali się w słuchowiskowym azylu lat 60. Niemniej ten ikono-dźwiękowy sposób myślenia o słuchowisku ma szansę nawiązać kontakt z medialną rzeczywistością, od której słuchowisko jednak nie może się oddalić, by przetrwać. Za pasem nowy sezon teatralny w radiu. Mam nadzieję, że będzie co słuchać, komentować i oglądać. Tak, potrzeba nam powrotu do czasów, gdy teatr radiowy był WYDARZENIEM, na które się czeka. Tak jak na „Matysiaków” czekali Popiołek, Talar czy Lermaszewski ze Złotej 25.
Janusz Łastowiecki