Kocha się to, czego się dotyka – o najnowszym słuchowisku Rafała Wojasińskiego „Wariat” i nie tylko.
Od początku towarzyszę radiowej drodze Rafała Wojasińskiego. Robię to od momentu, gdy dźwięki rozkopywanej ziemi przy barakowozie wyłoniły nowego bohatera radiowego teatru – raz nazywanego Starym, drugi raz – Waldkiem, innym razem – Zygmuntem czy Gienkiem, opuszczonego Everymana ze świata, który wszyscy już opuścili. Ubocze, chata podobna do psiej budy, zapomniany dworzec, komórka – a w nich budowany jakby od nowa świat, w którym „słowa należało dopiero stworzyć” (jak z wiersza Janusza Stycznia). Wypowiedzi rwane, zagubione w rynsztoku języka, wymuszeniu, żalu i olśnieniu. Poznawałem osobliwości Wojasińskiego przez „Obcego człowieka”, „Światło w lesie” (bodaj najlepiej zrealizowane w radiu słuchowisko autora), „Pukanie do drzwi”, „Pif-paf”. Przez radiowy świat, pourywany przez krótkie zdania, wtrącenia i zboczenia przedzierałem się, wiedząc, że tworzy się wreszcie nowy zaułek dla oryginalnej twórczości teatru audialnego. Dopiero najnowsza premiera „Wariata” (oczywiście w reżyserii Waldemara Modestowicza i czujnego realizatora Macieja Kubery, wiernych autorowi od początku) skłoniła mnie do tego, by napisać konkretnie o Wojasińskim. Kiedy porównywałem słuchowiska Wojasińskiego z widmami Konwickiego, topografie jego dramatów lokalizowałem obok miejsc ze Stachury, a logosfery szukałem u Mrożka. Cała ta widmologia została jednak szybko przeze mnie porzucona, odsiana. Z zasady nie ufam komparatystyce. Literatura nie równa się radiu. Premierowy spektakl, obfitujący w przestrzenie znane z wcześniejszych realizacji, wprowadza jednocześnie nowy porządek, którego osią staje się ciało, tęsknota za materią pozbawiona naddatków metafizycznych.
Nie można oddzielić wartości replik dialogowych Wojasińskiego od aktorskich wykonań poszczególnych dramatów. Sprawni i sprawdzeni w tym fonicznym kodzie Leon Charewicz, Danuta Stenka, Ewa Konstancja-Bułhak ustępowali miejsca wykonaniom mniej zadowalającym (Mariusz Bonaszewski, Olgierd Łukaszewicz), a czasami potrafili być czułym tłem dla pierwszorzędnych, radiowych popisów (Arkadiusz Jakubik, Monika Krzywkowska, Adam Woronowicz). „Taki zapach [grzybów] jest lepszy niż życie, taki zapach powinien być zamiast życia” – to jedna z „perełek” dialogowych, które zapamiętałem najlepiej. Wszystko zależne od konkretnych scenariuszy i odsłon. Nawet najciekawsze teksty w radiu mogą być zniweczone przez zły dobór aktorskiego głosu, dwóch ścieżek muzycznych sąsiadujących obok siebie w nagraniu. Najnowsza realizacja Wojasińskiego przynosi trójkę nowych głosów – Jacka Braciaka, Grzegorza Damięckiego i Kamillę Baar. I to nazwisko Braciaka zasłużyło na szczególne miano-piętno. Jego przenikliwy, młodzieńczy głos, który pamiętam z „dziecięcych” kreacji („Widnokrąg: matka” wg Myśliwskiego, „Aniołowie się radują” Joanny Kulmowej, „Weiser Dawidek” wg Huelle) tym razem stał się mieszkańcem domu, który na palecie Teatru Polskiego Radia zajmuje miejsce o szczególnej sile rażenia.
W poewangelickiej wiosce, gdzie mieszkają bohaterowie, dzieją się zjawiska codzienne (takie jak kupowanie ziemniaków, gotowanie rosołu). Przysłuchujemy się życiu dwóch małżeństw (Ewa i Gienek, Ela i Władek), z których tylko jedno – właściwie – znajduje się w świecie żywych. Obok codzienności jest i typowa dla Wojasińskiego druga przestrzeń: czegoś, co przychodzi, czegoś, co czeka na nas i na odwrót. Stanowi o niej list od kogoś podającego się za „kosmitę”. Monolog Braciaka (Gienka) czytającego list od „obcego” to jeden z ważniejszych radiowych obrazów, jakie Wojasiński wykreował w swoich słuchowiskach od początku ich istnienia. Powodowane ono jest zdarzeniami sprzed kilkunastu lat. To wtedy główny bohater, Gienek, pracując jako burmistrz małego miasteczka zwolnił z pracy kobietę, której losy opisuje w liście syn. Kobieta umiera. Syn, żegnając się z nią, wyznaje: „lubiłem na nią patrzeć, jak żyje i lubiłem patrzeć jak nie żyje (...) trudno oderwać oczy od materii, trudno oderwać oczy od czegoś, co naprawdę istnieje, jak coś jest prawdziwe to się na to patrzy i patrzy i nie można robić inaczej, to się nigdy nie nudzi (...) martwa matka była prawdziwa (...) miłość do materii jest wieczna, (...) jeśli spróbujesz obronić się przed prawdziwą miłością do materii, do tego, co zniknie w prochu (...) to materia cię zniszczy (...). Wiem, że ratunek, o którym mówiła mi matka nie istnieje, (...) chciała mi dać nadzieję, jak religia, naród, polityka, idea w waszym ludzkim świecie (...). W was nie ma nadziei, wy nie dajecie nadziei, dlatego szukacie i znajdujecie tego, który jest daleko, którego nie można dotknąć, bo wiecie, że prawdziwą nadzieję może dać tylko to, co istnieje, a kocha się naprawdę to, czego się dotyka”. Można by się w tym miejscu pokusić się o wyjaśnienia turpistyczne. Nie przyniosą one moim zdaniem żadnego pożytku dla zrozumienia słuchowiska. Socjologiczne dysputy o świecie „wykluczonych” i „uprzywilejowanych” również pachną natrętną polityką socjalną. Teatr radiowy idzie bowiem daleko poza społeczny horyzont, wyznacza nową logikę wyzutą z teatralnego czy literackiego porządku.
Wojasiński zaskakuje zwrotem klarownym i szczerym (choć zapośredniczonym tylko przez list i głos Braciaka). Nie ma w tym równoważników, wykrzyknień znanych
z wcześniejszych metamorfoz autora „Obcego człowieka”. Nie ma lasu, w którym nadrealnie urywa się wspólna droga ojca i syna (jak w „Obcym człowieku”), brakuje inklinacji wizualnych (jak w „Świetle w lesie”). Jest tajemnica, której wykładnia nie prowadzi nas do niewidzialnego. Wydaje się, że ten konkret obdarowany dodatkowo głosem spokojnego, naturalnego Braciaka i dłuższymi interwałami muzycznymi to jakaś nowa granica w radiowym dojrzewaniu Wojasińskiego. Gdy przy końcu opowieści Gienek pyta o swojego przyjaciela, Ewa prosto stwierdza: „Nie ma go (...) byłam wczoraj na cmentarzu, zapaliłam lampkę na jego grobie i na grobie Eli”. Nagle przenosimy się zupełnie gdzie indziej, osamotnieni, opustoszali. Wracamy jakby do „dawnego Wojasińskiego”, któremu brakuje starej, poewangelickiej szkoły, a cztery ściany duszą jak dawniej. Mimo to, dwójka bohaterów, jakby na potwierdzenie konkluzji kosmity, nieudolnie pociesza się nawzajem: „ale oni są, prawda? I matka i syn, tak samo jak my”, po czym Gienek ironicznie lub naiwnie kończy „jak to dobrze, że oni są tam, gdzieś. Jak to dobrze. Jak dobrze. Wspaniale”.
Im dłużej próbuję pisać o radiu tym bardziej uświadamiam w sobie niemoc opowiedzenia jego logiki. Jakby była dana tylko w rzeczywistości audialnej, w tym momencie, gdy gaśnie pokojowe światło, a zapala się to wewnętrzne, wsobne. Choć miejsca teatru radiowego trwają w pamięci, ich obraz nie jest możliwy do odtworzenia i pełnego wyjaśnienia w takim oto tekście. To są jedynie próby dotknięcia jak przez rękawicę bokserską, poprzez nieprecyzyjne słowo pisane. Językoznawcy powinni w tym miejscu zaprotestować. I słusznie. Nic na to jednak nie poradzę. Radiowe poznanie Wojasińskiego jedynie pogłębiło ten stan błądzenia, jednocześnie uświadamiając, że rola wypowiedzi radiowej nie może być sprowadzona do uproszczeń. Dobrego słuchowiska nie można opowiedzieć poprzez jego temat, ocenzurować czy zdjąć z anteny w obawie, że słuchacz nie zrozumie lub w strachu, że rozszyfruje więcej niż by ktoś chciał. Słuchowiska dzieją się zawsze wbrew oczekiwaniom autorów, uderzając w struny gdzieś zagubione w doraźnym „połykaniu” bezrefleksyjnych obrazów medialnych. Taki też jest świat Kosmity ze słuchowiska „Wariat” – opowiedziany na przekór, wieloma językami jednocześnie, wbrew sobie. Wreszcie, ten radiowy pejzaż z poniemieckiej szkoły to kolejny dowód na to, że radia artystycznego nie można okiełznać. Będzie mówiło dalej. Wbrew „religiom, narodom, polityce, ideom”.
JANUSZ ŁASTOWIECKI
Rafał Wojasiński – „Wariat”
Reżyseria – Waldemar Modestowicz
Realizacja akustyczna – Maciej Kubera
Premiera – Jedynka, 5.11.2016 r.
***