Pod koniec lipca 2005 r. Stephen Hawking odwołał swoją sławną tezę, której bronił przez prawie 30 lat: że czarne dziury bez reszty anihilują wszystko, co w nie wpada, łącznie z fotonami. Tym samym, jak zauważył nie bez żalu, „nie ma możliwości, by, używając czarnych dziur, podróżować do innych kosmosów”. Wszystko to uczynił w świetle jupiterów i także przed kamerami wręczył swemu długoletniemu oponentowi, astrofizykowi Jamesowi Preskillowi, nagrodę, o jaką się kiedyś założyli: encyklopedię baseballa. Czemu tak ezoteryczna i niezbyt ważna na tle światowych wydarzeń wiadomość przyciągnęła uwagę mediów? Ogromne publicity, jakie uczyniły media z jego teorii, nie wzięło się bez powodu. Powodem jest czynnik, który na własny użytek nazwałem Paradygmatem Materializmu.
Niedostatki materializmu
Materializm, traktowany jako inspiracja myślenia technicznego, ma wielkie osiągnięcia, ale naukowi materialiści wciąż nie chcą pamiętać o zdaniu genetyka, etnologa i filozofa Gregory Batesona: „To idee są jedyną rzeczywistością, jaką możemy poznać. Prawa to prawidłowości, jakie wiążą ze sobą idee”. Nie przypadkiem encyklika „Fides et ratio” nie znalazła żadnego oddźwięku w środowisku nauki. Materializm i redukcjonizm to w zasadzie synonimy – pamiętajmy jednak, że dla ogromnej większości opiniotwórczego establishmentu synonimami są także materializm i racjonalizm.
Hawking stał się sztandarową postacią „postmodernistycznego” materializmu, jaki wyznaje zdecydowana większość publicystów i dziennikarzy. Prawie sto lat temu, wraz z uznaniem teorii kwantów, fizycy uznali, że informacja o cząstkach nie może zostać zniszczona - co dla Wernera Heisenberga było dowodem dominacji ducha nad materią i końcem naukowego materializmu. I choć potem fizycy stronili od takich sądów zostawiając je filozofom, to jednak - wraz z teorią Wielkiego Wybuchu i Początkowej Osobliwości w powstaniu wszechświata - były to dla materialistów powody do zgryzoty. Stephen Hawking pośpieszył im na pomoc.
Jego teoria od początku miała zdecydowanych krytyków. Zwracali oni przede wszystkim uwagę, że w swej najgłośniejszej książce, „Krótka historia czasu”, Hawking zupełnie ignoruje alternatywne ujęcie tych samych problemów, proponowane przez jego kolegę i współpracownika, Rogera Penrose’a. W twistorowym programie Penrose’a otrzymujemy odmienną propozycję ujęcia warunków początkowych we wszechświecie, inne własności czasu, i całkowicie odmienną filozofię. Można nie zgadzać się z Penrose’em, ale należałoby przynajmniej zasygnalizować jego ujęcie. Odejście od tej praktyki, przy przedstawianiu jedynie własnej koncepcji kreacji i ewolucji wszechświata, może u czytelnika wzbudzić błędne przekonanie, iż jest to jedyna istniejąca koncepcja i, skutkiem tego, trzeba jej tezy traktować jako ostateczne.
Niedowiedziony dowód
Przekonanie takie stało się udziałem co bardziej entuzjastycznych recenzentów książki, którzy stwierdzili kategorycznie, że Hawking „udowodnił model samostwarzającego się wszechświata, w którym nie ma miejsca dla Boga”. Każde z tych wyrażeń można poddać krytyce, jako, w najlepszym przypadku, nieścisłe. Po pierwsze, Hawking nie udowodnił swojego modelu, tylko zaproponował w nim bardzo ciekawe następstwa założeń, które przyjął bez dowodu. (Kwantowa teoria grawitacji ma to zaś to do siebie, że nie da się zweryfikować obserwacjami).
Osobnych problemów przysparza to, iż sam Hawking w wielu miejscach formułuje swe wypowiedzi tak, jak gdyby udowodnił prawdziwość modelu kosmologicznego, pozbawionego zarówno brzegów jak i punktów wyróżnionych i na podstawie tego subtelnie skłania ku ateizmowi. Znacznie mniej subtelnie czyni to Carl Sagan, pisząc we wprowadzeniu do książki, iż jest to w istocie „książka o Bogu (...) albo raczej o nieobecności Boga.” Przedstawia ona „wszechświat, w którym nie ma wyróżnionego brzegu przestrzeni, nie ma początku ani końca i w którym Stwórca nie ma ni do roboty”.
Michał Heller pisał wówczas: „Uważam, że gdyby traktować z tą samą powagą wszystkie deklaracje filozoficzne autora „Krótkiej historii czasu”, nie można by łączyć z jego kosmologią żadnych komentarzy teologicznych, gdyż jej twórca w wielu miejscach przedstawia się jako sympatyk instrumentalizmu, traktujący modele i teorie jedynie jako użyteczne fikcje (...). Po lekturze podobnych wyznań epistomologicznych nasuwa się natychmiast pytanie czy użyteczne fikcje tak pojętych teorii czynią możliwym łączenie jakichkolwiek komentarzy teologicznych z nową kosmologią. Być może instrumentalizm Hawkinga dałoby się połączyć z jakąś zmodyfikowaną koncepcję realizmu poznawczego; dopóki jednak takie połączenie nie zostało przedstawione przez Hawkinga, jego namiastkę teologii należy traktować jako fikcję - użyteczną dla pewnych typów mentalności”.
Ogromnie pomysłowy w swej konstrukcji matematycznej mechanizm kreacji wszechświata zaproponował Hawking w 1983 r. w artykule „The Wave Function of the Universe”, napisanym wspólnie z J. Hartle’m. W tym ujęciu wszechświat wyłania się z nicości; proces ten nie narusza jednak zasady zachowania energii, dzięki trickowi, w którym przyjmuje się, że energia kreowanych cząstek jest równoważona przez ujemną energię pola grawitacyjnego. Ale, jak zauważył B. Isham w „Physical Review” z tego samego roku, wizja ta oznacza w istocie, że „wszechświat wyłania się z formalizmu matematycznego”. Jakoś przecież musiała powstać energia owych pierwszych cząstek - tak samo jak energia pola grawitacyjnego; także ujemna. Formalizm ów zresztą, jak to skomentowali Michał Heller i Józef Życiński, podlega zasadzie Gödla; a więc wymaga odwołania do rzeczywistości spoza systemu matematycznego.
Materializm i redukcjonizm to w zasadzie synonimy - pamiętajmy jednak, że dla ogromnej większości opiniotwórczego establishmentu synonimami są także materializm i racjonalizm. Wzorowym wręcz przykładem takiego utożsamienia jest nagrodzony Pulitzerem bestseller Johna Horgana „Koniec nauki”. Odwrotnie jednak, niż publikowane do tej pory pozycje naukowych i popularnonaukowych materialistów - jego erudycyjną, nierzadko błyskotliwą książkę przenika przeszywająca tonacja rozpaczy. Albowiem wieszczy on nam w niej koniec nauki materialistycznej - to zaś jest dlań równoznaczne z końcem rozumu; a w domyśle z końcem rozwoju homo sapiens.[----- Podzial strony -----]
Kot Schroedingera.
Nic nowego
Najbardziej znamienny jest opis konferencji naukowej dla uczonych z nauk ścisłych przeprowadzonej w Santa Fe na wiosnę 1994 roku. Dyskusja szybko doszła do pasjonujących i najtrudniejszych zagadnień... po czym nagle stanęła w miejscu, gdy ktoś uświadomił zebranym, że problemy te rozpatrywane już były od stuleci przez filozofów. Jak pisze autor, relacjonując gwałtowne protesty przeciw cytowaniu Kanta i Wittgensteina: „bez wątpienia nie chcieli, by przypomniano im, że przeważnie powtarzają w nowym żargonie i posługując się nowymi metaforami argumenty wysunięte dawno temu nie tylko przez Kanta lecz nawet starożytnych Greków.”
Czy chodzi tylko o próżność: urażoną dowodem na ignorancję owych błyskotliwych, w swoich specjalistycznych dziedzinach, umysłów? Wydaje się, że o coś znacznie większego. Filozoficzne problemy związane z tym, co Penrose - a pośrednio także wielu jego wybitnych kolegów - nazywa absurdem rzeczywistości, były bowiem dogłębnie rozważane na początku naszej Epoki Nauki, gdy zastanawiało się nad nimi trzech geniuszy: Kartezjusz, Pascal i Berkeley. Wielu uczonych studiowało i pracuje na sławnej uczelni nazwanej właśnie nazwiskiem ostatniego z nich, angielskiego biskupa. Zadziwiające jednak, że atawistyczna niechęć do idealizmu - czy, jak kto woli, jego aprioryczne odrzucenie - nie pozwoliło im zauważyć, że dociekania Berkeley’a są zbieżne z filozoficznymi implikacjami mechaniki kwantów. Wedle niej o istnieniu zjawisku można mówić tylko wtedy, gdy jest ono właśnie przez kogoś obserwowane. Berkeley oświadczył, że reguła ta dotyczy całego bytu. Jedynym jednak Obiektywnym Obserwatorem może być Bóg. Jedynym oparciem dla zdrowego rozsądku może być zatem wyłącznie pojęcie Boga: rzeczywistości od nas niezależnej.
W tym momencie racjonalizm większości materialistów załamuje się. Ponieważ nie mogą (nie chcą) przyjąć tego wniosku - odrzucają racjonalizm jako taki. Dziwny tytuł książki, „Koniec nauki”, bierze się stąd, że autor próbuje w niej dowieść, że dotarliśmy już do granic nauki rozumianej jako poznanie podstawowych praw świata. Ciekawe, że jego argumenty ujęte są w formę wyznania wiary: „Jeśli naprawdę wierzy się we współczesną fizykę, to /.../ nie powinno się wierzyć, tak jak wierzy Roger Penrose i teoretycy superstrun, że fizycy znajdą kiedyś i empirycznie potwierdzą jednolitą teorię, łączącą ogólną teorię względności i mechanikę kwantową”.
W poszukiwaniu ducha
Paradygmat materialistyczny zakłada, że tylko nauka mówi nam prawdę o życiu i świecie. Oznacza to jednak, że ca. 95% doświadczeń nie podlega rzetelnemu opisowi. Znany brytyjski publicysta popularnonaukowy, Bernad Dixon, nie waha się pisać o „złudnym przekonaniu o zasadniczym znaczeniu faktograficznej, naukowej wiedzy w przeciwieństwie do wszystkich innych rodzajów doświadczeń.” Dixon przypomina sztucznie, jak twierdzi, zmarginalizowaną książkę „Poza redukcjonizm”. Piętnastu znanych uczonych z rozmaitych dyscyplin wyraziło w niej wątpliwość, co do ortodoksyjnie materialistycznej metodologii nauk biologicznych. W konkluzji stwierdzają: „Jeżeli redukcjonizm twierdzi, że umysłowe, duchowe i etyczne wartości, których doświadczamy mieszczą się naprawdę w elektronach i innych podstawowych składnikach materii, to można jedynie wątpliwość, by tam się znajdowały. Aby w to uwierzyć konieczny byłby olbrzymi i niczym nie usprawiedliwiony przypływ wiary, nie poparty żadnym naukowym dowodem.”
Żeby wybrnąć z tego labiryntu, trzeba by przyjąć to, co sugerował Kant, a co głosi obecnie Stephen Hawking: „czas, przestrzeń i wszystko inne są tak naprawdę w nas. Są to po prostu matematyczne modele, które stworzyliśmy, żeby opisywać wszechświat”. Podobnie uważa jego wielki antagonista, David Bohm, wybitny fizyk, niegdyś w współpracownik Einsteina, odkrywca „efektu Bohma” przy oddziaływaniu linii pola magnetycznego na odizolowane od niego elektrony, oraz „dyfuzji Bohma”, dotyczącej fizyki plazmy: „przestrzeń i czas są również pojęciami antropomorficznymi.” Jego zdaniem, „w pewnym sensie mechanika kwantowa w ogóle nie jest teorią - jest to algorytm służący do otrzymywania pewnych wyników. Nie oferuje jednak żadnego sposobu wyjaśniania czy rozumienia tych rezultatów. (...) Brakuje tu opisu ruchu i procesu”. Skutkiem tego „wszyscy zapominają o głębokich filozoficznych pytaniach leżących od zawsze u podstaw fizyki”. Bohm w ciągu wielu lat pracy teoretycznej doszedł do wniosku, że „zachowania na poziomie kwantowym mają niewiele wspólnego z mechaniką i są bardzo subtelne. (...) Fala ta działa jako informacja”.
Dopiero po blisko 30 latach i nie wymieniając nazwiska Bohma ideę tę zaczął poważnie rozpatrywać noblista Leo Lederman. Wysunął on hipotezę, że masa byłaby po prostu skupioną informacją o swoim otoczeniu, to znaczy polu będącym jej równoważnikiem. Bohm wysunął hipotezę istnienia pewnej struktury wcześniejszej od obserwowanej materii - podłoża, które nazywa „ukrytym lub zwiniętym porządkiem”. Czasoprzestrzeń jest wobec niego wtórna. Jak twierdzi, rozwijając ideę de Broglie’a, „to, co nazywamy atomem, jest organizowane przez wyższe lub kwantowe pole informacji. To pole nadaje atomowi jego znaczenie. (...) Pole kwantowe zawiera informacje na temat całego otoczenia i całej przeszłości i ta informacja reguluje obecną aktywność elektronu (...). Można powiedzieć, że cząsteczka chemiczna ma pole, a mianowicie pole Schrõdingera, które ją organizuje; nie istnieje zatem na tym poziomie ostre rozróżnienie między polem a cząstką. Pole organizujące jest wszędzie (...). W mechanice kwantowej mamy pola informacji w funkcji falowej i być może pola super-kwantowe rządzące samym polem kwantów. Pola nie znajdują się w czasoprzestrzeni, ale w przestrzeni wielowymiarowej - tak jest w każdym razie w ujęciu matematycznym”.
Ślepy zaułek materializmu
Matematycznie zatem jedynym wyjściem stało się przyjęcie, że światło to drganie dodatkowego, piątego wymiaru. Tyle, że... nie można wyprowadzić równań na wszechświat pięciowymiarowy. Wszystkie parametry czterech podstawowych oddziaływań fizycznych można skorelować dopiero przy przyjęciu... 26 wymiarów. Tak zwane tożsamości funkcji modularnych pozwalają jedynie zredukować je - przy pewnych dość wyrafinowanych założeniach - do dziesięciu wymiarów.
Owa tak wyczekiwana Ostateczna Teoria... bynajmniej nie spotkała się z powszechnym entuzjazmem. I to pomimo faktu, iż w środowisku fizyków uważa się jej czołowego reprezentanta Edwarda Wittena, zdobywcy najbardziej prestiżowej w matematyce nagrody Fieldsa, za najinteligentniejszego fizyka naszych czasów. Problem polega na tym, że dla wszystkich innych naukowców poza ścisłą elitą matematyków, teoria ta jest co najmniej tak samo trudna do pojęcia, jak dla większości inteligencji była nią w 1916 roku teoria względności. Jak przyznał John Horgan w roku 1996: „Na tyle, na ile potrafię to wyartykułować, nie jest to ani materia ani energia: jest to pewien rodzaj pratworzywa matematycznego, które jest źrodłem materii, energii i czasoprzestrzeni - lecz samo nie odpowiada niczemu w naszym świecie.” Zaś parę stron dalej otwarcie nazywa ją „metafizyczną”.
Jednak to „pratworzywo matematyczne” było przecież właśnie fundamentem wywodów Hawkinga - które on i jego koledzy powitali z najwyższym uznaniem.
Paweł Ratyniecki