Specjaliści od promocji okrzyknęli najnowszy film Emira Kusturicy, „Obiecaj mi!”, jego najlepszym dziełem. Idąc do kina wiedziałem tylko, że obraz ten został dobrze przyjęty w Cannes i że będzie to prosta komedia, której znany reżyser nie umoczy w mrocznych oparach bałkańskich wojen ani ich reminiscencji. Niestety, okazało się, że bośniacki twórca sięgnął artystycznego dna, tworząc pustą komedię, która rozczarowuje i wywołuje zażenowanie.
W gruncie rzeczy już dawno minął mi okres fascynacji twórczością bośniackiego reżysera i obecnie dziwią mnie rzesze jego fanów, które ciągle dają się nabierać jego „spojrzeniu na bałkańską rzeczywistość”. Nie chodzi tu bynajmniej o kwestię kiczu, która w połączeniu z poczuciem humoru, może być nie tylko strawna, ale czasem stać się i oryginalnym dziełem. Europejskie kino, penetrując coraz to nowsze obszary, daje się często sprowadzać na mielizny. Jeśli nawet odnajduje nowe źródło do eksploatacji, nowego reżysera, którego wizje potrafią przybliżyć znudzonemu widzowi nieznany lub słabo poznany do tej pory świat, to niezwykle szybko dochodzi do jego wyczerpania lub drastycznego uproszczenia. Bałkany są „cywilizowanej” Europy terenem po częsci odkrytym, tzw. nie pełną Europą, co znaczy, że ludzie zamieszkujący te tereny nie są do końca Europejczykami. XIX wieczni europejscy podróżnicy wspominali, że mieszkają tu ludzie z ogonami, a dzisiejsi analitycy łatwo przyjmują uproszczone wyobrażenia o mieszkających tam narodach.
Tacy twórcy jak Kusturica podtrzymują wiarę „cywilizowanej” Europy, że rzeczywistość, historię i politykę narodów żyjących na terytorium„dzikich Bałkanów” należy tłumaczyć według zupełnie innych zasad, praw i reguł niż resztę świata. Jego spojrzenie na tę przestrzeń, przedstawione jest w konwencji realizmu magicznego, z rozpoznawalnymi elementami reżyserskiego stylu: przekleństwami, głośną muzyką „upca, upca”, wybuchowym temperamentem bohaterów i fantastycznymi wydarzeniami. Najważniejszym jednak elementem jest podtrzymanie przekonania o predestynacji tego terenu do tego by był on postrzegany jako wieczna beczka prochu. Mając szansę na ukazanie prawdziwych przyczyn wojny na terenie byłej Jugosławii, w kultowym już filmie „Underground”, jego autor poszedł na łatwiznę. Przedstawił świat, który nasiąknięty jest złem, które co pokolenie bądź dwa, determinuje jego mieszkańców, by skakali sobie do oczu. Wszyscy w tej wojnie, zdaniem Kusturicy, okazują się być tak samo winni, pchani są bowiem siłami, którym nie mogą się oprzeć. Zło jest w nich, zło się w nich odradza i tylko morze krwi jest zdolne je na moment przydusić. To że znowu dojdzie do fali przemocy jest jednak bardziej niż pewne, ci ludzie tacy bowiem są – wydaje się tłumaczyć reżyser. Taka odpowiedź na stawiane pytania o źródła konfliktów okazała się być użyteczną zarówno na „rynku wewnętrznym”, stąd jego wielka popularność w Serbii i na „zewnątrz”, dla publiczności europejskiej, która nie chce się zbytnio wgłębiać w przyczyny „walk plemiennych”. Zamiast surowej politycznej kalkulacji woli sycić się nacjonalistyczną papką i kawiarnianymi mądrościami. To właśnie one leżą bowiem u podstaw „mądrości” zdobywcy nagrody w Cannes. Dodajmy, że taka interpretacja niedawnej historii, była jak najbardziej na rękę rzeczywistym sprawcom jugosłowiańskich tragedii, postkomunistom i elitom, które chciały ze starej „Jugi” wykroić dla siebie jak największy kawałek tortu.
Emir Kusturica podobny motyw „przeklętej ziemi” powtórzył także w obrazie „Życie jest cudem”, choć po „Undergroundzie” zaczyna stopniowo porzucać analizy tożsamościowo – historyczno – polityczne, na rzecz prostszych form. Stąd motywy miłosne, uczucie, które musi zostać poddane próbie, by na końcu, szczęśliwym zrządzeniem losu, które pomaga walczącym o siebie bohaterom, dojść do happy endu. Ten sam motyw znajdziemy i w obrazie „Czarny kot, biały kot”, jak i w najnowszym „Obiecaj mi!”. W każdej kolejnej produkcji reżyser trzyma się swojego rozpoznawalnego arsenału filmowych środków, nie mówiąc już o tym, że fabuły opowieści są schematyczne i przewidywalne, a z filmu na film, coraz bardziej trącą sztucznością, a akcja jest coraz bardziej wymuszona. Prawdziwe apogeum braku smaku Kusturica osiąga właśnie w swojej najnowszej produkcji. W gruncie rzeczy ciężko mi sobie wyobrazić, by mógł upaść jeszcze niżej.
Historia „Obiecaj mi!” jest bardziej niż nieskomplikowana. Ot, w wyludnionej górskiej wsi żyje dziadek - złota rączka, który potrafi wylać dzwon, naprawić dach i… zamontować na nim wyrzutnię rakiet. Mimo tego, że nie wydaje się niedołężny, to twierdzi, że jego dni są już policzone i że najwyższy czas, by zapewnić przyszłość swemu młodemu wnukowi – Tsane. Wysyła go więc do miasta by sprzedał krowę i… znalazł sobie żonę. A tu czekają na niego gangsterzy, domy rozpusty, wybuchy, strzelaniny i weselny korowód, spotykający się z pogrzebowym konduktem. Czyli nic nowego, odgrzewany po raz kolejny kotlet, który wprost staje w gardle. Dowcip Kusturicy nigdy nie był lekkich lotów, ale sceny kopulacji z indorami i krowami, mógłby sobie reżyser oszczędzić. Nie znajduję w „Obiecaj mi!” elementów, które można by poddać poważniejszej analizie. Gdyby chociaż przez dwie godziny można było się porządnie, dobrodusznie pośmiać… nic z tych rzeczy. Bośniacki reżyser wydaje się wypalony i wyczerpany, w czym przypomina mi swojego kolegę po fachu - Larsa von Triera. Czyżby stabilizacja sytuacji na Bałkanach i zbliżanie się tych krajów do struktur europejskich powodowało, że reżyserowi ciężej czerpać z odmienności tego obszaru? Nie mogąc ponownie przywoływać widma kolejnej wojny, reżyser wpada najwyraźniej w artystyczny letarg. Szkoda, bo kiedyś Kusturica oczarował mnie swoim najwybitniejszym dziełem „Czas Cyganów” i zainteresował obrazami „Czy pamiętasz Dolly Bell?", „Ojciec w podróży poślubnej” czy „Arizona Dream”. Nie wierzę już jednak, że ich autor wróci pewnego dnia do swoich korzeni.
Petar Petrović