Kultura

Wojny muzycznych klonów

Ostatnia aktualizacja: 07.01.2009 10:23
Eklektyczna mieszanka muzyki do filmu „Star Wars: Clone Wars” potwierdza rzemieślniczą sprawność kompozytora Kevina Kinera, który z względną łatwością przeskakuje z jednej konwencji w drugą. Równocześnie jednak zapobiega stworzeniu jakiejkolwiek spójnej całości.

Pewien sławny muzyk podobno powiedział kiedyś: „Jestem twarzą, która zainspirowała tysiące banałów”. Okazuje się, że przełomowe wydarzenia w kulturze mają często negatywny wpływ na dalszy rozwój dorobku ludzkości. A to dlatego, że zaraz po nich zaczyna się bezmyślne naśladowanie. Nie jak to powinno wyglądać – próba zrozumienia sukcesu i istoty fenomenu, wykorzystanie tego, co wartościowe w danym dziele – ale bezwstydne zrzynanie, ograniczające się zwykle do opakowania.

Nigdzie nie jest to bardziej widoczne niż w popkulturze. Udany film lub płyta oznacza często 10 lub 15 lat powszechnej stagnacji twórcy. Gwiezdna saga, rozpoczęta pod koniec lat siedemdziesiątych, a oficjalnie ukończona w 2005 roku, jest tego idealnym przykładem i to pod wieloma względami. Niekończąca się liczba komiksów, książek i gadżetów, napędzających potężną machinę marketingową, produkuje coraz to nowsze rozdziały „Gwiezdnych wojen”, zwykle nie wnoszących absolutnie niczego nowego do całości.

Jednym z takich bezmyślnych i zupełnie zbędnych produktów był serial animowany „Wojny klonów”, którego akcja rozgrywa się pomiędzy drugą a trzecią częścią nowej trylogii. Pierwsze trzy odcinki serii postanowiono wypuścić na ekrany kin w postaci fabuły pełnometrażowej.

Eklektyczna mieszanka

Muzykę do najnowszej inkarnacji napisał Kevin Kiner, weteran telewizji i gier komputerowych. W zamyśle miał pozostać wierny spuściźnie muzycznej „Gwiezdnych wojen”, jednocześnie uwspółcześniając ją na potrzeby młodszej publiczności. Robiąc te dwie rzeczy, naraz, poległ prawie całkowicie na obu frontach.

Całość polegała na tym, aby wymieszać postromantyczną orkiestrę symfoniczną z elementami innych gatunków muzycznych. Można więc usłyszeć tutaj bigbandowe kawałki jazzowe i swingowe, trochę quasi-etnicznej new age’owej stylistyki (tak uwielbianej przez Hollywood od czasu „Gladiatora”), służącej najczęściej do zilustrowania egzotycznych miejsc. Mamy także gitary elektryczne i perkusję rodem z napompowanych testosteronem filmów ze stajni producenta Jerry’ego Brukheimera. Eklektyczna mieszanka z jednej strony potwierdza rzemieślniczą sprawność kompozytora, który z względną łatwością przeskakuje z jednej konwencji w drugą. Jednak równocześnie zapobiega stworzeniu jakiejkolwiek spójnej całości.

Sama symfoniczna strona przedsięwzięcia jest solidna. Problem nie tkwi w technicznej, co raczej w braku jakiejkolwiek osobowości. Jakkolwiek słucha się tego bez większego zażenowania, to jednak w dalszym ciągu jest to praca kolejnego młodego amerykańskiego kompozytora, wychowanego na symfonicznym renesansie Hollywood lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, nie potrafiącego się z niego wydostać. Jak wielu kolegów po fachu, powtarza styl kogoś innego, kto zrobił to już dawno temu i dużo lepiej. Nie pozostawia przy tym niczego,  co byłoby warte zapamiętania.

Muzyczny kolos

Być może problem tkwi w sposobie komponowania dzisiejszej muzyki filmowej. Nie za pomocą ołówka i kartki, gdzie jedna osoba komponuje, orkiestruje i dyryguje. Dzisiaj wykorzystuje się do wszystkiego syntezatory i komputer, gdzie niczym tort, nakłada się kolejne warstwy instrumentów, co nie odbiega aż tak bardzo od sposobu tworzenia tanecznej muzyki elektronicznej.

W efekcie poszczególne sekcje orkiestry są bardziej „nałożone na siebie” niż „skomponowane ze sobą”.  A wszystko to jest dodatkowo aranżowane przez dziesięciu orkiestratorów, dzięki czemu muzyka nie tyle brzmi, co raczej przez cały czas ryczy. Wszystkie boże instrumenty grają jednocześnie, zagłuszając siebie nawzajem i tworząc ciężkostrawny sos, który często nie spełnia żadnej funkcji dramatycznej. Z wyjątkiem tego oczywiście, że jest.

Zwykle brzmi dostatecznie masywnie i imponująco by osłupić słuchacza w pierwszym momencie, ale kiedy ten uważniej się przysłucha, zaczyna dostrzegać na jak glinianych nogach skonstruowany został pozornie misternie sklecony muzyczny kolos.

Anonimowe wyrobnictwo

Na nieszczęście dla tej muzyki na okładce płyty widnieje napis: oryginalne tematy skomponowane przez Johna Williamsa. I wszystko to wydrukowane czcionką wielkości równej imieniu nowego kompozytora. Oznaczałoby to, że Kiner w dużej mierze wykorzystuje motywy z sekstologii Lucasa. Nic bardziej mylnego. Poza pierwszą, przedostatnią i ostatnią ścieżką próżno szukać ich na płycie. Dodatkowo, sam główny marsz z „Gwiezdnych wojen” zaaranżowany jest właśnie na tę współczesną modłę, co wywołało oburzenie wśród większości fanów. Kiner co prawda czasami nawiązuje stylistycznie do muzyki Williamsa, ale z drugiej strony – niemal każdy młody kompozytor w Hollywood to robi.

Większość utworów to anonimowe kompozycje towarzyszące licznym scenom akcji oraz równie bezpłciowe kawałki pomiędzy, zmieniające gatunek muzyczny co kilka minut. Całość wykonują prascy filharmonicy i, jak zwykle, jest to solidna robota. Nie słychać jednak entuzjazmu, jakby byli znużeni granymi utworami. Nie da się ukryć, że liczne dodatki syntetyczne budują brzmienie plastikowe.

W pewnym sensie Kiner, godząc się na podjęcie tej pracy, od początku skazany był na porażkę. Jednak nie w samym zamyśle tkwi problem. Można podążać w zupełnie nowym kierunku i odmłodzić „Gwiezdne wojny”, ale trzeba by w zamian zaofiarować coś świeżego i błyskotliwego. W „Wojnach klonów” nie ma niczego takiego. Tej płytki najlepiej słucha się podczas wykonywania innych czynności. Prasowania, na przykład. Podsumowując, niekoniecznie tak okropne jak twierdzą zagorzali fani, ale nie da się ukryć, że po prostu nudne.

Karol Krok

„Star Wars: The Clone Wars OST”, Kevin Kiner, Sony Musik, 2008.

www.narodoweczytanie.polskieradio.pl
Cichociemni