Nie masz wrażenia, że od dłuższego czasu Praga przeżywa swój renesans. Stała się trendy, unowocześnia się…?
Na szczęście jednak nie te rejony, w których kręciliśmy. To są miejsca nieskażone jeszcze obecnością ludzi z zewnątrz. O, np. Brzeska, też pozostała nietknięta, ale to właśnie Konopacka i Stalowa najbardziej pasowały mi do całej koncepcji wizualnej filmu. Ja zawsze robię tak, co potem jest bardzo kłopotliwe przy dokumentacjach, że najpierw napiszę jak wszystko wygląda, a potem dopiero szukam odpowiedniego miejsca. Konopacka trafiła idealnie w moje wyobrażenia.
Czy miałeś problemy z uzyskaniem wszelkich zezwoleń na rozpoczęcie zdjęć?
Żadnych. W ogóle realizacja „Rezerwatu” poszła wyjątkowo sprawnie. Praca była o tyle przyjemna, że tak naprawdę pracowaliśmy w gronie przyjaciół, ludzi, z którymi robiło się już wcześniej różne rzeczy. Największym problemem były oczywiście pieniądze, których nie mieliśmy zbyt dużo. Swój pierwszy film (krótkometrażową „Naszą ulicę” – przyp. red.) robiłem nie płacąc nikomu, drugi, czyli „Rezerwat”, już za pół stawki. Obiecałem sobie, że przy trzecim ludzie będą pracować za pełne wynagrodzenie.
Nie masz wrażenia, że „tamta”, stara Praga odchodzi jednak w zapomnienie?
Tak, oczywiście. Ekspansja lewej strony Warszawy, wszystkie te pubiki, teatry, spychają starą Pragę. Wszystko co tam powstaje, nie tworzone jest bowiem dla Pragi, to powstaje dla ludzi z lewej strony. Tamtejsi mieszkańcy kompletnie nic z tego nie mają.
„Rezerwat” zbiera bardzo dobre recenzje, głównie za sprawą Soni Bohosiewicz w roli fryzjerki Hanki. Jak doszło do waszego spotkania? Czy Sonia też należała do „paczki”?
Nie, Soni nie znałem wcześniej, powiem więcej: nie miałem pojęcia o jej istnieniu. Rola Hanki B. to była jedna z niewielu ról, które pisałem nie mając żadnej aktorki przed oczami. Nie ukrywam, że miałem z tym problem, który nie istniałby 15 lat temu, wtedy zaprosiłbym do współpracy Katarzynę Figurę. W tej chwili jednak nie ma takiej aktorki, przynajmniej w gronie tych, które znam z kina czy telewizji. Rozpoczęliśmy więc serię castingów. Sonia pojawiła się na ostatnim i zakasowała wszystkie dotychczasowe kandydatki.
Jej występ w „Rezerwacie” to bez wątpienia jedna z najciekawszych kobiecych ról w filmie polskim ostatnich miesięcy, a może nawet i lat. Mam wrażenie, że jest jakiś problem z kobiecymi postaciami; gdzie go upatrywać? W scenariuszach? W samych aktorkach?
Główny problem tkwi przede wszystkim w reżyserach. Mam wrażenie, że my, reżyserzy, bo dotyczy to również i mnie, boimy się wymagać. Oczywiście, czego przykładem jest właśnie Sonia, istotne jest wyobrażenie samego aktora o jego postaci. Ja przekazałem jej wszystko czego oczekuję, a ona się do tego ustosunkowała, często zresztą nie zgadzając się ze mną. Jeśli aktor głęboko uwierzy w swoją postać, i na przestrzeni kręcenia filmu żyje nią, tam nie ma miejsca na fałsz. Ja staram się zaprzyjaźniać ze swoimi aktorami, bo dla mnie ważne jest, abym lubił ludzi, z którym pracuję.
Ale czy właśnie wtedy nie jest ciężej wymagać?
Nie, absolutnie. Większy problem jest, gdy muszę współpracować z naprawdę wytrawnym, wybitnym aktorem, przy którym czuję się niedoświadczony. Przełamałem się jednak już przy krótkim metrażu. Miałem wtedy okazję współpracować z Anną Dymną i Ewą Szykulską. Ich profesjonalne podejście oraz zaufanie, jakim mnie obdarzyły były wspaniałe i niezwykle motywujące. To tylko dodało mi odwagi i bez wątpienia zaprocentowało przy „Rezerwacie”. Natomiast wielokrotnie widziałem, jak aktor robił coś naprawdę źle, a reżyser bał mu się zwrócić uwagę.
Z jaką aktorką polską i zagraniczną chciałbyś współpracować? Masz pełną dowolność, czyt. nieograniczony budżet?
Jeżeli chodzi o polskie podwórko, to na pewno kusi dalsza praca z Sonią, chciałbym teraz stworzyć dla niej postać zupełnie odmienną od Hanki B., choć oczywiście równie dramatyczną. Z zagranicznych aktorek, to chyba najbardziej chciałbym wziąć na widelec Glenn Close. Nie pamiętam teraz, w którym filmie zwróciła ona moją uwagę, ale pamiętam, że była to rola po prostu mistrzowska.
Jak już jesteśmy przy aktorach, to jak udało nakłonić Ci się do współpracy po 17 latach przerwy znanego z „Dziewczyn do wzięcia” Jana Stawarza?
Główna w tym zasługa reżysera castingowego Piotra Bartuszka, to on zaproponował mi Janka do tej roli, a nakłonienie go do współpracy nie było żadnym kłopotem. Każdą rolę w „Rezerwacie” staraliśmy się pisać tak, aby dawała ona aktorowi potencjał, aby mógł rozwinąć skrzydła, stając się niejako współtwórcą scenariusza. Dla mnie praca przy realizacji filmu jest pracą zbiorową. Nigdy nie pozwolę sobie na to, aby stać się panem i władcą planu. Jestem zachwycony tym, że Janek przyjął tę rolę i zagrał ją w taki właśnie sposób. On temu pijakowi dodał duszy. Miał możliwości i je wykorzystał. Po prostu.
Jak pracowało Ci się z naturszczykami?
Bardzo dobrze, głównie za sprawą moich doświadczeń z krótkiego metrażu. Poza Anią Dymną i Ewą Szykulską miałem do czynienia jeszcze z piątką dzieci, a to dziecko tak naprawdę definiuje naturszczyka. Dlatego ich prowadzenie nie było dla mnie żadnym problemem. Zresztą bardzo mi zależało, aby wszyscy aktorzy wpisali się w taką estetykę naturszczyków, aby nie było żadnej przepaści między nimi a profesjonalnymi aktorami. I mam wrażenie, że to się akurat udało.
„Rezerwat” ma zaistnieć jako serial telewizyjny. Czy możemy już rozmawiać o szczegółach? Jaka stacja zainteresowana jest emisją? Ile planujesz odcinków?
Niestety o szczegółach jeszcze nie porozmawiamy. Mogę powiedzieć, że jego realizacja planowana jest na sierpień/wrzesień. Scenariusz natomiast już powstaje, odpowiada za niego Marek Wróbel, czyli drugi reżyser przy „Rezerwacie”. Ja przy serialu dbam o spójność merytoryczną i oczywiście akceptuję ostateczną wersję. Jednak scenariuszowo będzie to dzieło Marka, czym jestem zachwycony, bo ma on genialne pomysły, co już potwierdziło się na planie. Powstanie 13 odcinków, które będą zawierały w sobie przestrzeń filmu i to co dzieje się dalej, przede wszystkim skupimy się na wątku lewobrzeżnej części Warszawy reprezentowanej przez Mariusza Drężka. W filmie sprzedałem tylko jakąś prawdę o Pradze, teraz mam okazję, żeby tę historię uzupełnić, tworząc obraz całej Warszawy. Tak, kocham to miasto od ładnych paru lat… (śmiech).
Nie wyprowadziłbyś się z Warszawy?
Zaraz po liceum spróbowałem. Przeprowadziłem się na rok do Trójmiasta. Zrobiłem sobie dość długą przerwę zanim podjąłem studia, wtedy nie wiedziałem jeszcze co chcę robić w życiu, a miałem tam dobrą pracę. Poświęciłem się więc robieniu pieniędzy, a że nie potrafię ich kolekcjonować i chyba nigdy nie będę potrafił, to tak biegałem z pracy do pracy, za kasą, której wciąż brakowało. W Sopocie spędziłem rok i do Warszawy wracałem, jakby mnie ktoś z procy wystrzelił. Warszawa ma wszystko czego potrzebuję plus duszę, którą być może nie każdy czuje. Ja ją mam gdzieś w sobie. Między innymi dlatego tak bardzo zakochany jestem w „Złym” Tyrmanda, który oprócz tego, że jest cudowną romantyczną opowieścią, jest przede wszystkim książką o Warszawie.
Czy często chodzisz do kina? I jaki repertuar preferujesz?
Jeżeli tylko znajduję na to czas, co ostatnio jest sporym wyzwaniem, to nawet 3, 4 razy w tygodniu. Jestem kinomanem i jestem otwarty na każdy film, mój wybór zależy przede wszystkim od nastroju. Nie unikam Spidermanów czy X-menów, wręcz przeciwnie. Uważam je za doskonałą rozrywkę i ten kto sądzi inaczej neguje ludzką naturę.
Temat rzeka czyli kino polskie. Po ostatniej Gdyni trochę optymistyczniej się na tym naszym podwórku zrobiło…
To fakt, ale uważam, że Polacy potrzebują każdego rodzaju kina. Nie mam pojęcia dlaczego polscy twórcy odeszli od kina gatunkowego i nagle każdy chce być wielkim artystą. Chociaż z drugiej strony jest to w jakimś stopniu zrozumiałe, bo każdy z nas nosi w sobie jakiś ból, niezgodę na rzeczywistość i chcemy dać temu wyraz. Ja ze swoich największych bolączek, czyli krzywdy robionej dzieciom, istotom, które uważam za nietykalne, wyzwoliłem się przy krótkim metrażu. Wyczyściłem się, zaczęło mi się lepiej żyć. Dlatego mogłem zrobić bardziej pozytywny film, pozbawiony tego ciężaru, aczkolwiek wciąż z bohaterem dziecięcym, który pozostaje osią całej historii. Wynika to pewnie z faktu, że ja akceptuję rzeczywistość taką jaką ona jest, jestem realistą, patrzę szerzej niż tylko przez humanitarny punkt widzenia, który uważam za jeden z najgłupszych na świecie. Widzę np. sens w wojnach, czym wciąż szokuję swoje przyjaciółki. Potrzebny nam jest natomiast każdy rodzaj kina. Zarówno „Plac Zbawiciela”, jak i komedie romantyczne. Dla nas twórców ważne jest abyśmy z powrotem przekonali do siebie widza, udowodnili, że można łączyć filmy rozrywkowe z wartościowymi. W tym właśnie widzę ratunek dla polskiej kinematografii.
Jednak poziom cieszących się największą popularnością polskich komedii romantycznych jest coraz niższy? Jak musi być on niski, aby publiczność zorientowała się wreszcie, że jest nabijana w butelkę?
Myślę, że publiczność doskonale zdaje sobie z tego sprawę. To, że wybiera tego rodzaju filmy to po prostu kwestia zapotrzebowania. Zgadzam się ze zdaniem, które zasłyszałem na Festiwalu w Tarnowie, gdzie jury młodzieżowe powiedziało mi, że niespecjalnie cieszy się z tego, że żyje tu i teraz, że są takie, a nie inne czasy. To ludzie, którzy nie zarabiają zbyt wiele, więc jak mają zapłacić za bilet do kina tylko po to, żeby się jeszcze bardziej zdołować, to mają to głęboko w dupie. Mogę się jedynie pod tym podpisać. Bo ja też szukam w kinie oderwania od rzeczywistości, oczywiście są od tego wyjątki, takie jak wspomniany już „Plac Zbawiciela”, czy ostatnio widziany przeze mnie „Motyl i skafander”. Naprawdę coś wspaniałego. To trochę inny film niż „Plac Zbawiciela”, bo opowiada o zwycięstwie, ale nie jest to również kino z rodzaju tego, w którym się strzela i pokazuje cycki. Choć oczywiście od takiego też nie stronię (śmiech).
Z jakimi gatunkami miałbyś ochotę poeksperymentować? Czy w dalszym ciągu marzy Ci się film w stylu Kieślowskiego?
Kieślowski to jest mój największy idol, ale nie sądzę, abym zrobił kiedykolwiek film taki jak on. Z jednego powodu. Nie prędko czymś takim zainteresuję widza, mam tu na myśli szerszą widownię, a właśnie o taką mi chodzi. Film jest formą wypowiedzi, niesie za sobą jakąś myśl, więc za największy sukces uważam fakt, gdy ta myśl dotrze do jak największej rzeszy ludzi. Jeżeli zrobię wartościowy film, który obejrzy zaledwie parę osób, to jest to moja porażka. Teraz przed takim egzaminem stoi właśnie „Rezerwat”.
Wspominałeś, że realizacja serialu rozpocznie się bliżej jesieni. Co będziesz porabiał do tej pory?
Teraz rozpoczynam pracę nad serialem „39 i pół”. Jest to znakomita historia o prawie 40-letnim punkowcu, który próbuje odzyskać żonę i syna, taka komedia obyczajowa z elementami sensacji z bardzo fajnymi tekstami Domana Nowakowskiego. W rolach głównych mam Tomka Karolaka, Darię Widawską i Sonię Bohosiewicz, czego więc można chcieć więcej (śmiech). Będzie śmiesznie, będzie dramatycznie, jak na serial to ten daje naprawdę spore możliwości.