Tym bardziej wydaje się to paradoksalne, że napisana w 1936 roku powieść, rozpięta między odkryciem pierwszych symptomów guza a przeprowadzoną przy świadomości narratora operacją, została ponoć oparta na autentycznych przeżyciach węgierskiego prozaika. Tymczasem już w Przedmowie Karinthy, wchodząc w „umowę autobiograficzną” z czytelnikiem, jednocześnie przyjmuje postawę ironisty, przewrotnie „usprawiedliwiającego się” z własnego egotyzmu. Bo też żadne to usprawiedliwianie, tylko pokaz własnego – felietonowego – stylu, wysunięcie na plan pierwszy postaci autora-lekkoducha, który tyleż nie chciałby pisać o minionych zdarzeniach, co musi pod wpływem dziwnego – nomen omen: chorobowego – przymusu wewnętrznego. I jakkolwiek ów przymus staje się „balsamem i napojem zapomnienia w tej dziwnej aptece, mieszczącej się w duszy biednego artysty” (s. 8), to jednak daleko omawianej powieści do neurotycznej, przeestetyzowanej wiwisekcji choroby. Pisze kilka stron dalej Karinthy: „Już wtedy pomyślałem, że do bogobojnych, postępowych pisarzy bardziej pasują krzepkie słowa, nie uchodzi, by wzorem mimozowatych impresjonistów lubowali się w nieszczęściach i tym samym uznawali, że uprawianie sztuki to właściwie jakiś stan chorobowy” (s. 17).
I w istocie, miast być świadectwem findesieclowego rozmiłowania w chorobie, Podróż wokół mojej czaszki jest właściwie diagnozą „dysymulacji” (s. 37), a więc –sytuowanego przez narratora także na granicy szaleństwa – odwracania uwagi od rzeczywistego cierpienia, a nawet prób jego unieważnienia: „Znudziło mi się to, mam dość, choroba jest nudna i śmierć jest nudna, nie straszna, nie dramatyczna, podniosła czy przygnębiająca, tylko nudna” (s. 96). Karinthy snuje swoją opowieść metodycznie, od pierwszych halucynacji (pojawiających się w głowie narratora odgłosów odjeżdżających pociągów), przez narastanie objawów fizjologicznych (napady mdłości i bólu głowy), aż po nasilenie, którego nie sposób już zignorować (ślepota, wyczerpania organizmu). Stopniowo jednak na sprawozdanie z przebiegu choroby nakłada się inna relacja, nie mniej ważna – opis kolejnych wizyt w gabinetach, klinikach, sanatoriach. Jest bowiem Podróż wokół mojej czaszki także satyrą na medycynę, jej uroszczenia i niemoc poznawczą (intuicyjna wiedza o guzie okazuje się pewniejsza niż niejasne i sprzeczne diagnozy lekarzy); peregrynacje bohatera przypominają tu nieco błądzenie protagonistów prozy Kafki. Przy tym – co interesujące – satyryczne ujęcie tego tematu nie jest w powieści Karinthy’ego do końca jednoznaczne: bohater-autor wydaje się bardzo mocno zafascynowany medycyną, a gdyby chcieć naszkicować wyłaniającą się z kart Podróży... antropologię, byłby to z pewnością portret „człowieka fizjologicznego”, a zatem przede wszystkim człowieka jako ciała: „W środku, między ścianami czaszki coś się dzieje. Nie wiem co, a inni też mają mgliste pojęcie o tym. (...) Może to dzieje się w płacie czołowym kory albo w istocie szarej. Może z tyłu, na którejś z półkul móżdżku, lub nieco niżej, w okolicy rdzenia przedłużonego” (s. 82). Uporządkowany i wyczerpujący opis reakcji własnego organizmu współbrzmi z chłodną relacją z filmu przedstawiającego operację na otwartej czaszce czy z opisem wizyty w rzeźni. Więcej – współbrzmi także z beztroskim traktowaniem życia, relacjami z kolejnych brawurowych ucieczek bohatera ze szpitali czy z bujnie, mimo choroby, prowadzonego przezeń życia towarzyskiego. Tak jakby konsekwencją przyjęcia tezy o czysto biologicznej wartości osoby był również określony profil społeczny i psychologiczny bohatera.
Warto jednak zapytać, ile w tym wszystkim gry i świadomie przyjmowanej pozy. Nie bez powodu wspomniałem na początku o Gombrowiczu. Podróż wokół mojej czaszki powstaje w tym samym czasie, co Ferdydurke, pokrewieństwo postaw bohaterów i strategii narracyjnych w obu powieściach jest bardzo czytelne. Więcej może u autora Bakakaju groteski, zaś u węgierskiego pisarza i tłumacza publicystyki, niemniej jest coś zastanawiającego w powinowactwie „aktorskiej” wizji człowieka u obu autorów. Zwłaszcza, jeśli uznać, że w omawianym dziele warstwa autokreacji i satyry jest równie istotna, co opis choroby. Nie bez powodu Karinthy pisze o „wewnętrznej scenie” (s. 155) dyskusji z samym sobą, nie bez powodu też wiele miejsca zajmuje w książce opis powszechnego zainteresowania, jakim obdarzany jest na Węgrzech autor w związku ze swoimi doświadczeniami. Czy mają te opisy potwierdzenie w rzeczywistości, trudno orzec. Na pewno jednak wpisują się w strategię celowej i wcale nieukrywanej megalomanii, uwydatniają rolę Karinthy’ego jako „gwiazdy” węgierskiej literatury i dziennikarstwa (bo tak autor przedstawia siebie). A zatem, jeśli mamy do czynienia z „rolą”, to czy można uznać, że taką właśnie – literacką, sztuczną – genezę mają też ironia, beztroska, czy wręcz dezynwoltura bohatera? Najpewniej tak, bo skoro Karinthy zapewnia czytelników o bezpośredniości przekazu: „rzeczywistość jako gatunek, nie tylko z punktu widzenia przedstawienia, ale także kompozycji, nie potrzebuje wsparcia ‘artysty’ i korygowania, po prostu dlatego, że (...) ona sama komponuje” (s. 149), to nie sposób nie podejrzewać w tym kolejnego przewrotnego chwytu, maskowania „rzeczywistego”.
Jest bowiem w tej opowieści moment, w którym zawieszone zostają i satyryczność, i poza lekkoducha. W dokładnym opisie operacji, czy raczej tego wszystkiego, co rejestrował otumaniony, na wpół jednak przytomny pacjent, biologiczność staje się czymś namacalnym i – przerażającym. Świadomość nieprawdopodobieństwa sytuacji (bohater jednocześnie żywy, choć z otwartą czaszką) wywołuje pierwszą w tej historii (niemal przy jej końcu!), głęboką grozę. Tym zdaje się trzeba tłumaczyć stoickie zakończenie książki, zaskakująco nieprzystające do prześmiewczej atmosfery większej części tekstu: „Ale widzisz, ja nie umarłem, wrak mnie z siebie wyrzucił, i słusznie podejrzewałem, że to, co potem nadejdzie, nie jest osiągnięciem największego, ale wyczekiwaniem najmniejszego, z którym mogę zacząć życie od nowa” (s. 213). Z drugiej strony, skoro zgodnie z logiką twórczości ostatnim słowem autora jest Przedmowa, to czy nie trafiamy z koszmaru operacji na powrót do popisu stylu i autorskiej kreacji? Najpewniej tak, choć po owym przerażeniu biologią i bliskością śmierci chwyty te będą miały zupełnie inne znaczenie...
Wojciech Rusinek
Frigyes Karinthy, Podróż wokół mojej czaszki, przeł. Anna Górecka, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2008 [seria: Biblioteka Babel].