Kultura

Podróż myślącego ciała

Ostatnia aktualizacja: 07.07.2008 05:57
Największy paradoks Podróży wokół mojej czaszki tkwi w manifestacyjnej niezgodności między dramatycznym tematem, a swobodnym, ironicznym tokiem narracji. Okazuje się bowiem, że „studium powolnego odkrywania choroby, bolesny, precyzyjny opis pierwszych symptomów guza mózgu” (jak czytamy na okładce książki) pod piórem Frigyesa Karinthy’ego staje się raczej anegdotyczną, poddaną żywiołowi autokreacji gawędą, w której więcej może – gombrowiczowskiej z ducha – satyry, aniżeli rozpamiętywania traumy.

 

Tym bardziej wydaje się to paradoksalne, że napisana w 1936 roku powieść, rozpięta między odkryciem pierwszych symptomów guza a przeprowadzoną przy świadomości narratora operacją, została ponoć oparta na autentycznych przeżyciach węgierskiego prozaika. Tymczasem już w Przedmowie Karinthy, wchodząc w „umowę autobiograficzną” z czytelnikiem, jednocześnie przyjmuje postawę ironisty, przewrotnie „usprawiedliwiającego się” z własnego egotyzmu. Bo też żadne to usprawiedliwianie, tylko pokaz własnego – felietonowego – stylu, wysunięcie na plan pierwszy postaci autora-lekkoducha, który tyleż nie chciałby pisać o minionych zdarzeniach, co musi pod wpływem dziwnego – nomen omen: chorobowego – przymusu wewnętrznego. I jakkolwiek ów przymus staje się „balsamem i napojem zapomnienia w tej dziwnej aptece, mieszczącej się w duszy biednego artysty” (s. 8), to jednak daleko omawianej powieści do neurotycznej, przeestetyzowanej wiwisekcji choroby. Pisze kilka stron dalej Karinthy: „Już wtedy pomyślałem, że do bogobojnych, postępowych pisarzy bardziej pasują krzepkie słowa, nie uchodzi, by wzorem mimozowatych impresjonistów lubowali się w nieszczęściach i tym samym uznawali, że uprawianie sztuki to właściwie jakiś stan chorobowy” (s. 17).

I w istocie, miast być świadectwem findesieclowego rozmiłowania w chorobie, Podróż wokół mojej czaszki jest właściwie diagnozą „dysymulacji” (s. 37), a więc –sytuowanego przez narratora także na granicy szaleństwa – odwracania uwagi od rzeczywistego cierpienia, a nawet prób jego unieważnienia: „Znudziło mi się to, mam dość, choroba jest nudna i śmierć jest nudna, nie straszna, nie dramatyczna, podniosła czy przygnębiająca, tylko nudna” (s. 96). Karinthy snuje swoją opowieść metodycznie, od pierwszych halucynacji (pojawiających się w głowie narratora odgłosów odjeżdżających pociągów), przez narastanie objawów fizjologicznych (napady mdłości i bólu głowy), aż po nasilenie, którego nie sposób już zignorować (ślepota, wyczerpania organizmu). Stopniowo jednak na sprawozdanie z przebiegu choroby nakłada się inna relacja, nie mniej ważna – opis kolejnych wizyt w gabinetach, klinikach, sanatoriach. Jest bowiem Podróż wokół mojej czaszki także satyrą na medycynę, jej uroszczenia i niemoc poznawczą (intuicyjna wiedza o guzie okazuje się pewniejsza niż niejasne i sprzeczne diagnozy lekarzy); peregrynacje bohatera przypominają tu nieco błądzenie protagonistów prozy Kafki. Przy tym – co interesujące – satyryczne ujęcie tego tematu nie jest w powieści Karinthy’ego do końca jednoznaczne: bohater-autor wydaje się bardzo mocno zafascynowany medycyną, a gdyby chcieć naszkicować wyłaniającą się z kart Podróży... antropologię, byłby to z pewnością portret „człowieka fizjologicznego”, a zatem przede wszystkim człowieka jako ciała: „W środku, między ścianami czaszki coś się dzieje. Nie wiem co, a inni też mają mgliste pojęcie o tym. (...) Może to dzieje się w płacie czołowym kory albo w istocie szarej. Może z tyłu, na którejś z półkul móżdżku, lub nieco niżej, w okolicy rdzenia przedłużonego” (s. 82). Uporządkowany i wyczerpujący opis reakcji własnego organizmu współbrzmi z chłodną relacją z filmu przedstawiającego operację na otwartej czaszce czy z opisem wizyty w rzeźni. Więcej – współbrzmi także z beztroskim traktowaniem życia, relacjami z kolejnych brawurowych ucieczek bohatera ze szpitali czy z bujnie, mimo choroby, prowadzonego przezeń życia towarzyskiego. Tak jakby konsekwencją przyjęcia tezy o czysto biologicznej wartości osoby był również określony profil społeczny i psychologiczny bohatera.

Warto jednak zapytać, ile w tym wszystkim gry i świadomie przyjmowanej pozy. Nie bez powodu wspomniałem na początku o Gombrowiczu. Podróż wokół mojej czaszki powstaje w tym samym czasie, co Ferdydurke, pokrewieństwo postaw bohaterów i strategii narracyjnych w obu powieściach jest bardzo czytelne. Więcej może u autora Bakakaju groteski, zaś u węgierskiego pisarza i tłumacza publicystyki, niemniej jest coś zastanawiającego w powinowactwie „aktorskiej” wizji człowieka u obu autorów. Zwłaszcza, jeśli uznać, że w omawianym dziele warstwa autokreacji i satyry jest równie istotna, co opis choroby. Nie bez powodu Karinthy pisze o „wewnętrznej scenie” (s. 155) dyskusji z samym sobą, nie bez powodu też wiele miejsca zajmuje w książce opis powszechnego zainteresowania, jakim obdarzany jest na Węgrzech autor w związku ze swoimi doświadczeniami. Czy mają te opisy potwierdzenie w rzeczywistości, trudno orzec. Na pewno jednak wpisują się w strategię celowej i wcale nieukrywanej megalomanii, uwydatniają rolę Karinthy’ego jako „gwiazdy” węgierskiej literatury i dziennikarstwa (bo tak autor przedstawia siebie). A zatem, jeśli mamy do czynienia z „rolą”, to czy można uznać, że taką właśnie – literacką, sztuczną – genezę mają też ironia, beztroska, czy wręcz dezynwoltura bohatera? Najpewniej tak, bo skoro Karinthy zapewnia czytelników o bezpośredniości przekazu: „rzeczywistość jako gatunek, nie tylko z punktu widzenia przedstawienia, ale także kompozycji, nie potrzebuje wsparcia ‘artysty’ i korygowania, po prostu dlatego, że (...) ona sama komponuje” (s. 149), to nie sposób nie podejrzewać w tym kolejnego przewrotnego chwytu, maskowania „rzeczywistego”.

Jest bowiem w tej opowieści moment, w którym zawieszone zostają i satyryczność, i poza lekkoducha. W dokładnym opisie operacji, czy raczej tego wszystkiego, co rejestrował otumaniony, na wpół jednak przytomny pacjent, biologiczność staje się czymś namacalnym i – przerażającym. Świadomość nieprawdopodobieństwa sytuacji (bohater jednocześnie żywy, choć z otwartą czaszką) wywołuje pierwszą w tej historii (niemal przy jej końcu!), głęboką grozę. Tym zdaje się trzeba tłumaczyć stoickie zakończenie książki, zaskakująco nieprzystające do prześmiewczej atmosfery większej części tekstu: „Ale widzisz, ja nie umarłem, wrak mnie z siebie wyrzucił, i słusznie podejrzewałem, że to, co potem nadejdzie, nie jest osiągnięciem największego, ale wyczekiwaniem najmniejszego, z którym mogę zacząć życie od nowa” (s. 213). Z drugiej strony, skoro zgodnie z logiką twórczości ostatnim słowem autora jest Przedmowa, to czy nie trafiamy z koszmaru operacji na powrót do popisu stylu i autorskiej kreacji? Najpewniej tak, choć po owym przerażeniu biologią i bliskością śmierci chwyty te będą miały zupełnie inne znaczenie...

Wojciech Rusinek

Frigyes Karinthy, Podróż wokół mojej czaszki, przeł. Anna Górecka, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2008 [seria: Biblioteka Babel].  
 

 

www.narodoweczytanie.polskieradio.pl
Cichociemni