Z Robertem Kudelskim rozmawiała Magdalena Zaliwska.
Zaczynałeś od teatru, potem były seriale, reklamy. I teraz znowu wracasz na deski teatralne. Ciągle szukasz swojego miejsca?
Powiem tak, lubię swój zawód - aktorstwo. Moja praca, jest moją pasją. Lubię spotykać się z ludźmi. Lubię wstać rano łóżka i – jak pisała Agnieszka Osiecka - pchać tę taczkę obłędu. Bardzo lubię teatr i cieszę się, że tu wracam. Miałem dwa lata przerwy w występach na deskach teatralnych. A od tego właśnie zaczynałem. Sprawia mi to niezmierną przyjemność i nie robiłbym tego, gdybym nie kochał teatru, gdyby nie był moją pasja. Absolutnie teatr jest tym, co kocham.
Mogłeś chyba zwątpić w miłość do aktorstwa. Po roku studiów warszawskiej Akademii Teatralnej zostałeś uznany za kompletnie nieutalentowanego ucznia i musiałeś opuścić progi uczelni. Nie zniechęciło cię to?
Jest tak, że jesteśmy ludźmi, którzy nie lubią krytyki. I na niektórych działa ona paraliżująco, na mnie akurat mobilizująco. Mam takie poczucie, że nie ma rzeczy niemożliwych. Z drugiej strony to dlaczego ktoś, kto mi mówi, że ja czegoś nie powinienem robić czy powinienem robić coś innego, ma mieć monopol na mnie i na moją przyszłość. To ja sobie postanawiam pewne rzeczy. Oczywiście, gdyby się okazało, że tego talentu nie wystarcza, to nie byłbym w tym zawodzie. A jestem w nim od dwunastu lat, z czego bardzo się cieszę i jestem bardzo szczęśliwy, kiedy mam rację. W tym wypadku miałem rację a nie profesor z Akademii Teatralnej.
Zapowiada się, że teraz w rolach teatralnych będzie można zobaczyć cię częściej. W tym roku założyłeś Projekt Teatr Warszawa.
Od razu uprzedzę z pewnością twoje kolejne pytanie, ponieważ niektórzy mogą mnie posądzić o to, że stworzyłem ten teatr po to, żeby samemu w nim grać. Wiec odpowiadam, że na dzień dzisiejszy robię to z przyczyn finansowych, gdyż jest o wiele taniej, kiedy ja gram. Zawsze marzyłem o tym, by stworzyć miejsce, w którym będą prezentowane sztuki z całego świata. Często w wielu zakątkach świata oglądam znakomite przedstawienia i dramaty na temat których, nie ma u nas nawet małej notki. Postanowiłem powołać teatr impresaryjny dlatego, że wychodzę z założenia, że najpierw trzeba mieć jakiś repertuar i propozycje dla widzów, a dopiero później należy myśleć o własnej scenie. Nasz projekt współpracuje ze scenami warszawskimi na takiej zasadzie, że realizujemy swój własny pomysł, mamy własną obsadę i finanse. Tak przygotowani zawieramy porozumienie z istniejącymi już scenami.
Ale zawsze większym komfortem jest to, gdy ma się własna scenę. Czy w przyszłości myślisz o tym?
Teraz się nad tym nie zastanawiam. Najważniejsze jest dla mnie to, by stworzyć dobry repertuar, prezentować ambitne sztuki. Jeżeli okaże się, że zagościmy w sercach widzów na dłużej i będą chcieli oglądać nasze przedstawienia, to w przyszłości będę o tym myślał.
Masz ambitne plany. W programie przeczytywałam: „Projekt Teatr Warszawa to nowa jakość i spektakle na wysokim poziomie artystycznym, oraz połączenie wspaniałych i uznanych gwiazd polskiego teatru z młodymi energicznymi twórcami”.
Dużo się nad tym zastanawiałem i często myślałem sobie o tym, że będę posądzany o to, że idzie nowe, ja tu mam więcej do powiedzenia i pokażę państwu jak należy robić teatr. Ale nie o to mi chodzi. Chcę stworzyć solidny, warsztatowy teatr. Ludzie, którzy będę tworzyli mój teatr będą to osoby, które się na tym znają, którzy mają tę smykałkę teatralną. Będą to profesjonalni aktorzy, reżyserzy, scenografowie. Często nie wiemy o tym, że się to wszystko bardzo w polskim teatrze zaciera. Wszyscy są specjalistami od wszystkiego. Chcę tego uniknąć. Chcę robić solidny warsztatowo teatr. Są pewne kanony w teatrze i ja się nigdy nie nabiorę na to, że ktoś robi walor z tego, że coś jest nie do przyjęcia albo robi się walor z nieumiejętności robienia czegokolwiek. To widać nie tylko w teatrze, ale wszystkich dziedzinach sztuki. To jest taki mój protest przeciw artystom, którzy są znani z tego, że są znani. Nie jest też tak, że ja biorę jakiś tekst na warsztat i zamierzam pokazać wszystkim, że zrobię z nim coś fajnego. Chcę robić dobre sztuki dla ludzi, o ludziach, trochę na poły obyczajowe, jak dramat współczesny zresztą.
Przygotowania do pierwszej premiery już trwają. W najbliższą sobotę (11.10) na deskach Teatru Kamienica, będzie można zobaczyć spektakl „Some girl(s)” . Domyślam się, że widziałeś tekst Neila LaBute na deskach jakiegoś zagranicznego teatru.
Tę sztukę zobaczyłem w 2002 roku w West End. I moim wielkim marzeniem stało się wtedy, by tę sztukę zaprezentować polskiej publiczności. Jestem niemal przekonany, że spektaklem będą zachwycone kobiety, a mężczyźni będą wściekli. Mówi on bardzo dużo o współczesnych, bardzo powierzchownych stosunkach damsko- męskich, gdzie ludzie bardzo często rozmawiają z sobą o uczuciach, ale ma to dla nich bardzo różne znaczenie. Największym walorem przedstawienia jest to, że każdy - jestem o tym przekonany - znajdzie w nim kawałek jakiejś swojej historii.
Czy tak, jak to zwykle bywa u Neila LaBute będzie to pełna poczucia humoru i gorzkiej ironii opowieść?
Dla mnie jest to komedia momentami bardzo tragiczna. Ale to nie jest taka komedia tylko w sferze słownej. Jestem pewien, że widzowie będą patrzyli na to wszystko tak, jak w życiu. Jak człowiek się zakochuje, to dostaje małpiego rozum i robi rzeczy, których normalnie by nie zrobił, a z perspektywy czasu mówi sobie - jaki ja byłem głupi. O tym jest to przedstawienie. A dokładnie o tym, że dla miłości i chęci zaimponowania osobie, którą się kiedyś kochało, człowiek jest w stanie zrobić z siebie idiotę. Później dopiero jest to w stanie zanalizować i dojść do przekonania, że może wcale mu to nie było potrzebne.