Po prawie dwuletnim oczekiwaniu wreszcie nowa premiera Krzysztofa Warlikowskiego w TR w Warszawie. Tym razem Anioły w Ameryce Tony’ego Kushnera, dramat wielowymiarowy, bogaty, bardzo silnie osadzony w amerykańskiej historii i mitologii, w realiach Ameryki lat 80. i mówiący w dużej mierze „o Ameryce i Amerykanach, o wizji Ameryki, o jej utopii i o projekcie jej przyszłości” (Isabel Szatrawska, „Dialog” nr 10/2005). Dla Warlikowskiego amerykański kontekst nie jest jednak tak ważny. Zmiany polityczne, społeczne, kulturowe, które dokonują się w Polsce od 17 lat, zbliżają bowiem polskich odbiorców do odbiorców amerykańskich, zbliżają problemy i rozterki obu tych grup, tym samym możliwe jest zinterpretowanie Aniołów w Ameryce jako tekstu także o nas tu i teraz. Poza tym reżyser chce mówić, co oczywiste, przede wszystkim o tym, co go dotyka, co widzi w świecie, w którym żyje. Tłumaczy to w jednym z wywiadów: „Naprawdę chcę zrobić spektakl o zagonionym świecie, w którym rodzina odchodzi na dalszy plan. Wydaje się, że Warszawa jest miastem złożonym z młodych ludzi odnoszących sukcesy, kupujących mieszkania i samochody. W większości są samotni, bo wtedy łatwiej o pracę i w pracy. Chcę postawić pytanie, co się stanie z tymi ludźmi, kiedy już wszystko osiągną, a nie będą przynależeli do żadnej wspólnoty w postaci właśnie rodziny. Co się stanie z ich samotnością, myśleniem i wiarą, w której zostali wychowani”. Z problem przynależności, wspólnoty, określenia i odnalezienia swego miejsca w świecie, łączą się także inne ważne tematy tego spektaklu – wyraźnie zaangażowanego w dyskusję o kondycji człowieka naszych czasów, głównie jednak za sprawą świetnego dramatu Kushnera. Warlikowski bowiem, zręcznie teatralizując Anioły w Ameryce, nie tworzy ważnego spektaklu, ale rzetelną adaptację ważnego dramatu.
POSŁUCHAJ: Rozmowa Marcina Pesty z krytykiem teatralnym Piotrem Gruszczyńskim, relacjonującym wystawienie spektaklu "Anioły w Ameryce" na Międzynarodowym Festiwalu Teatralnym w Awinionie. Rezonans. Program 2. (2,52 MB)
Ogrom Kushnerowskiego tekstu przełożony został na ogrom teatru. Przedstawienie prawie sześciogodzinne, podzielone na dwie części, prowadzone niespiesznie, pozwala na spokojne śledzenie, przekazywanych w kreacjach aktorów i w budujących się między postaciami relacjach, fundamentalnych kwestii takich jak przebaczenie, przynależność, przeznaczenie, cel i sens istnienia. Mocnymi filarami spektaklu są dwa monologi, wygłaszane przy mównicy, na środku sceny, zdecydowanymi, pewnymi głosami aktorów. Monolog „ortodoksyjnego rabina żydowskiego”, Rabbi Izydora Chemelwitza (Stanisława Celińska) rozpoczyna część pierwszą, a monolog „najstarszego bolszewika świata”, Aleksieja A. Prelapsarianowa (Zygmunt Malanowicz) – drugą. Przemowy te kierowane są w równym stopniu do innych postaci, jak i do widowni: do współczesnego człowieka zawieszonego między przeszłością a przyszłością. Poszerzają horyzont zmagań bohaterów, uwikłanych w chorobę, problem wierności, odpowiedzialności, zwykłej ludzkiej uczciwości, którzy z jednej strony coraz słabszą nicią połączeni są ze światem tradycji, zapominanym i odchodzącym (jak mówi Rabbi: „Wkrótce... wszyscy starzy pomrą”), z drugiej zaś – nie wiedzą jeszcze, gdzie i czym jest ich cel, do czego dążą, stale rozwijając się, zmieniając.
fot. S. Okołowicz, TR w Warszawie.
Spektakl rozgrywa się w jednej (dosyć pustej i obszernej) przestrzeni. Wkraczający w nią, w kolejnych scenach, bohaterowie swą obecnością wskazują na zmiany miejsc akcji, które czasami dodatkowo przenikają się nawzajem. Warlikowski przejmuje bowiem za Kushnerem pomysł równoległych scen. I tak na przykład, tuż obok siebie rozmawiają dwie pary Louis (Jacek Poniedziałek) i Prior (Tomasz Tyndyk), Joe (Maciej Stuhr) i Harper (Maja Ostaszewska). Ich kwestie przechodzą jedna w drugą, nie tworząc komunikacyjnego chaosu, ale harmonijny przekaz, który ze zdwojoną siłą mówi o rozkładzie relacji, obcości pozornie bliskich sobie osób (para homoseksualna żyjąca ze sobą prawie pięć lat i małżeństwo mormonów). Siłą scen, w których poznajemy losy tych dwóch par, jest aktorstwo – niestety nierówne. Gra Poniedziałka, ale także i Tyndyka, często pozostawia wiele do życzenia. Ich kreacje sprawiają wrażenie wymuszonych, są nieprzekonujące, przeniknięte nużącą, niezmienną manierą, drażnią sztucznością i przerysowaniem, na przykład w scenach przekazujących skrajne emocje – tak jakby dochodząc do najwyższych tonów, nagle okropnie fałszowali. Inaczej Stuhr (trzeba przyznać, że nie najgorzej udało mu się wejść w hermetyczny zespół Warlikowskiego) i Ostaszewska, jak zwykle świetna w tym podobnych rolach (nadwrażliwych, delikatnych i poranionych kobiet). Najciekawsze jednak kreacje tego spektaklu to Roy (Andrzej Chyra) i Ethel Rosenberg (Danuta Stenka); on – hipokryta, wcielenie czystego zła, ona – jego ofiara, która przybywa, aby napawać się jego upadkiem, a staje się tą, która zaśpiewa kadysz („w nim spotyka się miłość i przebaczenie”) nad jego ciałem.
Anioły w Ameryce pozostają w pamięci jako spektakl o ludziach walczących o godne życie w świecie, w którym nie ma miejsca dla chorych, słabych i innych (pod względem rasy, płci, religii, orientacji seksualnej), ale także walczących po prostu o życie, na przekór przemijaniu i śmierci. To spektakl zachęcający do dialogu, oczyszczenia i do wiary w siebie. Nadzieja nie ma być pokładana w Bogu (odszedł, a gdy wrócił, ludzie podali go do sądu i, o ironio, wybrał sobie na obrońcę najgorszą szumowinę – Roy’a), ale w sobie samym. Przedstawienie kończą więc afirmatywne słowa Priora, skierowane do widowni: „Jesteście cudowni, wszyscy. I błogosławię was: Niech Życie Trwa. Zaczyna się Wielka Praca”. Pozostaje tylko pytanie: jaką siłę ma dziś sztuka, czy jest w stanie zmienić człowieka?
Katarzyna Piętka
Anioły w Ameryce, reż. Krzysztof Warlikowski, obsada: Stanisława Celińska, Magdalena Cielecka, Maja Ostaszewska, Bogusława Schubert, Danuta Stenka/Dorota Landowska, Andrzej Chyra, Rafał Maćkowiak, Zygmunt Malanowicz, Jacek Poniedziałek, Maciej Stuhr, Tomasz Tyndyk; TR w Warszawie.