Wicemistrz olimpijski przed konkursem mówił, że przyjechał do Chin po złoto. Eliminacje były jednak bardzo nerwowe. - Głowa mi nie wytrzymała, byłem zbyt pewny siebie. Wyszedłem z założenia, że jak na treningach rzucam prawie 70 metrów, to 65 m nie powinno być żadnym problemem. Myślałem, że to kwestia zakręcenia się i rzucenia. Okazało się, że jaja zostawiłem w hotelu i mam nadzieję, że je znajdę do finału - powiedział.
Podopieczny Witolda Suskiego nie był zadowolony także po odległości 65,59, która dała mu awans do finału. - To nie jest nic wielkiego. Prawda jest taka, że w eliminacjach odpadali wielcy mistrzowie, na szczęście mi się udało przez nie przebrnąć - dodał.
Dwóch Polaków w finale rzutu dyskiem w Pekinie
Po drugiej próbie, w której osiągnął 59,08, miał spore wątpliwości, czy uda mu się znaleźć w najlepszej 12 zawodów.
- Pojawia się jeszcze większy stres, spięcie, adrenalina. A co by było, gdybym znowu głaskał dysk jak kobiety to robią? Chyba teraz najtrudniejsze zadanie mam za sobą, choć medal też nie będzie łatwo zdobyć. Byłem zbyt rozluźniony w Pekinie - ocenił.
Przed ostatnią próbą... kłuł się agrafką. - Wszystko po to, by zacząć myśleć. Mam całe nogi, ręce pokłute. Zawsze to działało i na całe szczęście teraz też się udało - powiedział.
Ostatnio Małachowski musiał także walczyć z bólami w plecach. - Nic mnie teraz nie bolało. A w finale nawet jakby miało mi nogę urwać, to wystartuję - podkreślił.
Finał rzutu dyskiem - w sobotę o godz. 13.50 czasu polskiego.
bor