Ewa Zarzycka, portal PolskieRadio24.pl: Czy zrzeczenie się reparacji od Niemiec, zawarte w uchwale Rady Ministrów PRL z 23 sierpnia 1953 r. jest ważne?
Prof. Waldemar Gontarski: Jeżeli coś było robione pod przymusem - przymusem fizycznym czy psychicznym albo ekonomicznym - z mocy prawa międzynarodowego publicznego staje się od początku nieważne. Nie jest potrzebne jakieś oświadczenie obecnego polskiego rządu wycofujące tamto zrzeczenie się reparacji. Kwestią jest, czy istnieje przedawnienie możliwości powoływania się na tę nieważność. Tutaj nauka o prawie też dostarcza twierdzeń na korzyść Polski, tzn. ciągle możemy powoływać się na tę nieważność, czyli nie ma przedawnienia. Zarzut nieważności Polska może podnieść w każdej chwili, ale tego dotychczas nie zrobiła. Trzeba też zarzut notyfikować obecnemu państwu niemieckiemu.
Wcześniej reparacji zrzekł się ZSRR, który, zgodnie z ustaleniami z Poczdamu, był zobowiązany do zaspokojenia polskich żądań o odszkodowanie z części odszkodowań mu należnych. W protokole "w sprawie przerwania pobierania reparacji niemieckich i w sprawie innych posunięć dotyczących złagodzenia zobowiązań finansowo-gospodarczych Niemieckiej Republiki Demokratycznej powstałych w wyniku wojny" , upublicznionym przez TASS, z 22 sierpnia 1953 jest zapis, iż ZSRR podjęło decyzję "po uzgodnieniu tego z rządem Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej (odnośnie jej części reparacji)". W ówczesnej sytuacji politycznej trudno sobie wyobrazić, by takie uzgodnienia kiedykolwiek się odbyły. Czy to jest ów przymus, o którym Pan mówi?
W grę wchodzi przymus psychologiczny, bowiem terror stalinowski dawał o sobie znać jeszcze kilka lat po śmierci Stalina i realna była groźba użycia siły fizycznej wobec przedstawicieli Warszawy. Ponadto mówimy o przymusie ekonomicznym, gdyż od 1945 r. Związek Sowiecki nabywał w Polsce węgiel po cenach 10-krotnie niższych od rynkowych i Kreml zrezygnował z tych dostaw w listopadzie 1953 r., co byłoby niemożliwe, gdyby Polska upierała się przy reparacjach od Niemiec, a konkretnie od NRD.
Po 1989 roku polskie władze nie poruszały kwestii reparacji wojennych od Niemiec. Dopiero we wrześniu 2004 roku Sejm podjął uchwałę "W sprawie praw Polski do niemieckich reparacji wojennych oraz w sprawie bezprawnych roszczeń wobec Polski i obywateli polskich wysuwanych w Niemczech", która została przyjęta jednomyślnie (głosował za m.in. Donald Tusk i Leszek Miller) tylko jeden poseł wstrzymał się od głosu. Uchwała stwierdza, iż Polska nie otrzymała stosownej kompensaty finansowej i reparacji wojennych od Niemiec i wzywa rząd do "podjęcia stosownych działań w tej materii wobec rządu Republiki Federalnej Niemiec". Tak się nie stało. Dlaczego?
Dodajmy koniecznie, że tej uchwały Sejmu nie byłoby bez zaangażowania pana posła Antoniego Macierewicza. Rząd Marka Belki uznał, że zrzeczenie się reparacji z 1953 obowiązuje i nie może naruszać prawnomiędzynarodowych zobowiązań. A na mnie, bo opiniowałem na zlecenie Sejmu zgodność tej uchwały z prawem międzynarodowym i napisałem tam, że oświadczenie z 1953 roku jest nieważne, a polski rząd nie ma prawa, nawet gdyby tego chciał, uznać je za wiążące, posypały się gromy. Grupa profesorów, mówię to z przykrością, stypendystów fundacji niemieckich, zorganizowana wokół ówczesnego szefa dyplomacji Włodzimierza Cimoszewicza, ostro mnie atakowała, nawet ad personam (pisano: Gontarski prawnik niewiadomego pochodzenia). Gdy Włodzimierz Cimoszewicz zrezygnował ze stanowiska szefa MSZ i jego następcą został profesor Adam Rotfeld, nastał dla mnie kluczowy okres, jeśli chodzi o sprawę reperacji. Wtedy powstała opracowana przez Polski Instytut Spraw Międzynarodowych "Biała księga stosunków polsko-niemieckich". W tej księdze opublikowana jest opinia prof. Jana Sandorskiego, który wprost mówi, że w sporze Czapliński versus Gontarski (prof. Władysław Czapliński był wówczas moim czołowym oponentem prawnym) rację ma Gontarski - i dlaczego. Pan prof. Jan Sandorski powołuje się na opinie prawne, że tego typu umowy są nieważne, angielskich naukowców, w tym profesora, byłego prezesa Europejskiego Trybunału Praw człowieka w Strasburgu, czyli i sędziego prawa międzynarodowego, a więc praktyka, i wybitnego teoretyka.
Mówimy o odszkodowaniu za straty. A te trzeba najpierw wyliczyć.
Dlatego napisaliśmy z adwokatem Stefanem Hamburą tekst, który ukazał się w "Rzeczpospolitej", z apelem, by szkody spowodowane przez Niemcy podczas II wojny policzyć. Po nim zaprosił nas do siebie prof. Lech Kaczyński, wtedy prezydent Warszawy. Przeforsował w radzie miasta odpowiednią uchwałę i Warszawa jako pierwsza zaczęła liczyć straty. Po niej był Lublin i Poznań.
Oszacowanie rzeczywistych strat wystarczy, by wystąpić z roszczeniami?
Nie. W prawie międzynarodowym publicznym trzeba najpierw problem na gruncie krajowym zinstytucjonalizować. Stronami prawa międzynarodowego publicznego są państwa. A państwo działa poprzez swoje instytucje. Tego nie ma. Gdzie jest pełnomocnik Rzeczpospolitej Polskiej w sprawie reparacji wojennych od Niemiec? Gdzie jest komisja ds. trudnych polsko-niemiecka? To jest elementarz każdego funkcjonariusza publicznego. Te instytucje powinny powstać na wczoraj. Do polskich władz, do wszystkich obozów władzy, mam o jedno pretensję - nigdy nie powstał zespół prawników zajmujących się sprawą reperacji wojennych od Niemiec. Było nas trzech - prof. Jan Sandorski, mec. Stefan Hambura i ja. Dziś ja tylko żyję. Zostałem sam. Jestem adwokatem, nie obsługuję spółek skarbu państwa, jestem rektorem uczelni niepublicznej, a więc też prywatnej, jestem zupełnie niezależnym finansowo i intelektualnie człowiekiem. I jako człowiek prywatny napisałem we wrześniu 2017 roku list do ambasadora Niemiec w sprawie reparacji wojennych. Powołałem się w nim m.in. na Arystotelesa i jego sprawiedliwość wyrównującą (ile wyrządzono szkody, tyle ma być odszkodowania) i wypływający z tego związek między odpowiedzialnością moralną a ekonomiczną.
Ale Arystoteles zajmował się etyką, moralnością, nie prawem.
Niemcy się przyznają do odpowiedzialności moralnej.
Dostał Pan odpowiedź?
Tak. A w niej po raz pierwszy przedstawicielstwo Niemiec na piśmie przyznało mi, w języku polskim i niemieckim, że ponoszą odpowiedzialność także ekonomiczną. Brak reparacji wojennych dla Polski od Niemiec wskazuje na niedostatki niemieckiej praworządności w wymiarze najbardziej podstawowym, wynikającym ze standardów naszej cywilizacji łacińskiej, powstałych w starożytności. Wzięcie na siebie odpowiedzialności ekonomicznej za totalne niszczenie Polski wskazywało na zmianę istotną. Rozsyłałem ten list do MSZ – żadnej reakcji. To ile ja mogę o tym mówić? A przecież to wszystko jest do zweryfikowania.
Niemcy ciągle mówią, że w 1953 roku zrezygnowaliśmy z reparacji, ale w pamiętnikach profesora Horsta Teltschika, doradcy kanclerza Helmuta Kohla do spraw zjednoczenia Niemiec (wydanych w Berlinie w 1991 r.), czytamy, że prezydent François Mitterrand był oburzony, że Kohl nie dotrzymał zdania - obiecał mu, że nie będzie uzależniał uznania granicy na Odrze i Nysie od zrzeczenia się przez Polskę reparacji wojennych. A Kohl tak zrobił - uznanie przez Niemcy tej granicy uzależnił od zrzeczenia się reparacji. Co to znaczy? Że ta kwestia nie była rozstrzygnięta. Jako adwokat wiem, że to jest argument. Potężny argument. Ale kto o tym mówi dzisiaj w Polsce? Tylko ja. A za to, że ciągle wypowiadam Niemcom niedostatki ich praworządności, w Niemczech, w lipcu, zarząd federalny stowarzyszenia sędziów niemieckich i wydał uchwałę potępiającą prof. Gontarskiego.
Czy sprawę reparacji musiałby rozstrzygać międzynarodowy trybunał?
Nie. Na wykładach opowiadam moim studentom o żołnierzach polskich walczących we Francji, internowanych do Szwajcarii podczas II wojny światowej. Po wojnie Szwajcarzy upomnieli się u Francuzów o zwrot pieniędzy za ich utrzymywanie. Paryż początkowo odesłał ich do Warszawy, na co Szwajcarzy nie przystali, podkreślając, że Polacy walczyli za Francję. Skończyło się tak, że Szwajcarzy wyliczyli koszty, Francuzi zapłacili, a wszystko zostało załatwione, powiedzmy, w ramach ugody przedsądowej. Francuzom zależało, aby formalnie nie przypisać im naruszenia prawa. Tak załatwia się takie sprawy. Polska mogłaby pójść tym tropem i ciągle może to zrobić. Powinniśmy wykonać uchwałę Sejmu z 2004 r. i notyfikować Niemcom nieważność zrzeczenia się z 1953 r. Tylko żebyśmy nie skończyli tak, jak nasi profesorowie, którzy zaczęli negocjować kwoty odszkodowawcze za pracę przymusową Polaków w Trzeciej Rzeszy. Tę jałmużnę za niewolniczą pracę wypłacaną z Fundacji Polsko-Niemieckie Pojednanie tak wynegocjowano, że warunkiem jej otrzymania było dożycie do lat 90. XX w. Czyli należała się ona tym, którzy dłużej żyli, m.in. dlatego, że byli jako robotnicy przymusowi lepiej traktowani. A powinno być odwrotnie - tu znowu wraca Arystoteles.
To logiczne.
Ale jest taka możliwość, że kwestia reparacji wojennych zostanie uznana za kompletne wariactwo.
Racja jest po mojej stronie, ale jestem sam, co jeszcze o niczym nie świadczy. Moi oponenci, którzy szermują hasłem liberalnej demokracji (chociaż uważam, że demokracja jest bezprzymiotnikowa, bowiem w przeciwnym razie demokracją przestaje być) nich sobie wezmą do ręki esej Johna Stuarta Milla "O wolności", gdzie jest napisane, że jednostce należy dać prawo głosu, bo w historii zdarzało się, że ogół się mylił, a jednostka miała rację. I to jest ten przypadek. Póki co mogę sobie mówić o tym wszystkim na wykładach, mam dobrą frekwencje – i tyle. Żaden polski rząd nie powołał zespołu prawników niezależnych od myślenia niemieckiego. To partia ludzi, niekoniecznie w znaczeniu politycznym, mentalnie uzależniona od Niemiec, powiedzmy "partia niemiecka". Kwestia reparacji to kwestia mentalna polskich prawników i polityków. Niemcy potrafili im wmówić, że są moralnie od Polaków wyżsi, chociaż po 24 lutego tego roku, parafrazując tamtejszego filozofa, i niebo gwiaździste jest nad Polską ,i prawo moralne jest w Polsce. Jeśli teraz tego nie zrobimy, to już pewnie nigdy Niemcy nie będą tak słabe moralnie, a Polska tak bardzo silna moralnie.