"W międzyczasie" to grupa działających w Ukrainie polskich medyków pola walki. Są wolontariuszami pracującymi na froncie. Byli w Mikołajewie, Chersoniu, Bachmucie. Ostatnio wspomagali ukraińskich żołnierzy walczących w Sołedarze - mieście, w którym toczą się zaciekłe walki. - Sołedar był z każdej strony odcięty i ostrzeliwany. Snajperzy przeciwnika działali we wszystkich obszarach miasta. Wszędzie latały odłamki - opowiada Duda.
Wojna w mieście zmienia klasyczne pojęcie linii frontu. - Ciężko jest wziąć mapę i wykreślić markerem linię frontu, bo bardzo często sami Ukraińcy czy Rosjanie nie wiedzą, gdzie są ich żołnierze. Raz jedni wchodzą w daną ulicę, za chwilę są w niej już ci drudzy - powiedział ratownik.
Wojna to chaos
To dlatego nierzadko dochodzi do ognia przyjacielskiego. - Wojna to chaos. Tu nie ma czarnego, ani białego. Jest za to całe mnóstwo odcieni szarości - dodał.
Żaden dzień ratowników nie jest taki sam. Rytm wyznacza konkretne zadanie. "Bardzo często siedzimy z żołnierzami w okopach. Jesteśmy tam na miejscu i czekamy na to, co się wydarzy". Towarzyszą także Ukraińcom podczas akcji szturmowych. "Jeśli żołnierze idą do szturmu, my, z plecakiem medycznym, idziemy z nimi. Jeżeli bronią swoich pozycji przez dwa - trzy dni, my też tam jesteśmy".
Pomoc na pierwszej linii ognia
Czasem czekają na rannych w konkretnym punkcie, ale zdarza się, że działają na tzw. pozycjach bronionych. - Tak było w Sołedarze. Jeżeli byli ranni, wyjeżdżaliśmy po nich na pierwszą linię, przygotowywaliśmy ich do transportu i przewoziliśmy w miejsca, w których czekały karetki pogotowia. Generalnie jesteśmy wszędzie tam, gdzie jest potrzeba ratowania ludzkiego życia - podsumował.
Jak wyjaśnił, w Ukrainie pracuje wiele polskich, ale też zagranicznych grup medyków. "W międzyczasie" to jednak jedyny zespół działający w najbardziej niebezpiecznych miejscach. - Pozostali nie wchodzą do strefy zero, zatrzymują się na punktach stabilizacji. My, jeżeli będzie taka potrzeba, będziemy pracowali w piekle, tylko po to, by wyciągnąć z niego jak najwięcej rannych żołnierzy - dodał Duda.
Nie wszystkim udaje się pomóc. - Nie liczymy ile osób zginęło. Nie liczymy też, ile udało się uratować. To normalne, że część z rannych odejdzie. Jedyne, co możemy zrobić w takim przypadku, to całym sobą i swoim głosem dodać im otuchy. Tak, żeby jeżeli nas słyszą i mają świadomość, wiedzieli, że nie są sami - podkreślił ratownik.
Jak odpoczywają? - Odpoczynek to głównie sen i jedzenie. Nie wiadomo, kiedy będziesz mógł się znowu wyspać, ani kiedy będziesz miał czas na kolejny posiłek - wyjaśnił. Ważna jest wspólna analiza przeprowadzonych akcji. Bo podczas nich na zastanawianie się nie ma czasu. - Jeżeli mieliśmy jakiś problem, to zastanawiamy się, dlaczego tak było, co mogliśmy zrobić lepiej i czego nam brakuje. Myślimy o tym, co trzeba zrobić, żeby następna akcja ratownicza, przy takich czy innych obrażeniach rannych, była bardziej efektywna. Wypełniamy sobie ten czas, żeby nie zwariować. W takim miejscu trzeba zawsze mieć zajęcie - zaznaczył.
Ratownicy pomagają nie tylko ukraińskim żołnierzom. - Zdarzało nam się ratować Rosjan. Są otaczani najlepszą opieką, dlatego że to sposób na pokazanie, że nie mordujemy jeńców i szanujemy międzynarodowe prawo humanitarne konfliktów zbrojnych. Pojmani żołnierze stają się kartą przetargową podczas wymiany jeńców - wyjaśnił Duda.
Serce jako trofeum
Rosjanie wielokrotnie udowadniali, że nie liczą się z życiem medyków pracujących w Ukrainie. Tydzień temu samochód grupy "W międzyczasie" został ostrzelany. - Kolega, który korzysta z tego auta, był w mieszkaniu. Budynek został podpalony. Na szczęście nikomu z naszego zespołu nic się nie stało. Samochód, choć zamiast szyb ma teraz folię, dalej jeździ i pomaga na froncie - powiedział ratownik.
Członkowie "W międzyczasie" stali się też celem słynących z wyjątkowego okrucieństwa najemników grupy Wagnera. - Mieliśmy do czynienia zarówno z jeńcami, jak i z ofiarami wagnerowców. W Sołedarze medycy Ukraińcy znaleźli człowieka z wyciętym sercem. Najprawdopodobniej zostało zabrane jako trofeum, przez jeden z oddziałów grupy - zrelacjonował. - Wagnerowcy podają informacje na nasz temat, śledzą nasze poczynania, ale to nic nowego. Działamy od 2014 roku. Ja, przedstawiany jako polski najemnik, jestem pokazywany w mediach rosyjskich od 2015 r. Teraz oficjalna narracja Rosjan mówi, że wywozimy rannych Ukraińców po to, żeby sprzedawać ich na organy - powiedział, nie kryjąc rozbawienia, Duda.
Każdy z inną motywacją
Dlaczego zdecydowali się na wyjazd? - Każdy z nas ma inne motywacje. Moja sięga 2014 roku, kiedy pojechałem na Ukrainę zobaczyć "nazistów i banderowców", jak nazywali ich Rosjanie. Okazało się, że rzeczywistość różni się od obrazu przedstawianego w mediach. Dotarło do mnie, że mam do czynienia z prawdziwą wojną. Wtedy uzależniłem się od dwóch rzeczy: prawdy, którą można zobaczyć na własne oczy, i udzielania pomocy tam, gdzie jest to możliwe. Nawet za cenę własnego życia - odpowiedział Duda.
Decyzja o wyjeździe dotyczy nie tylko samych medyków, ale również ich bliskich. - Nie są zachwyceni, że robimy to, co robimy, natomiast wiedzą, że nie bylibyśmy tymi samymi ludźmi, gdybyśmy się od tego odcięli - wyjaśnił. Przyznał, że na początku rodzinie trudno było zaakceptować jego decyzję o wyjeździe na front. - Z czasem zaczęli po prostu pytać o terminy - przyznał.
Oprócz Ukrainy, Duda był ratownikiem również w Syrii i Iraku. - Świat wojny jest mi dobrze znany. Dlatego moja rodzina ma świadomość, że w moim przypadku jest to bardzo wyważony taniec - wiem, w którym miejscu i jakie kroki stawiać. Wiedzą, że to nie jest tak, że pcham się w miejsca, z których najprawdopodobniej nie wrócę, bo nie mam doświadczenia, czy zachowam się nieodpowiedzialnie. Jeździmy do świata pełnego niebezpieczeństw, mimo to wiemy, jak pływać w basenie z rekinami tak, żeby nie odgryzły nam ręki - podkreślił.
Chętnych do pomocy nie brakuje
Duda wrócił teraz do Polski, by szkolić kolejnych wolontariuszy. Jak sam stwierdził, chętnych nie brakuje. - W dzień ogłoszenia rekrutacji mieliśmy ponad sto zgłoszeń. Mówimy tu jednak o dwóch płaszczyznach. Pierwsza to działania na wschodzie, gdzie będziemy zabierali ze sobą wyłącznie osoby z doświadczeniem bojowym i medycznym, czyli byłych funkcjonariuszy. Na drugą składają się wszystkie osoby, które będą nam pomagać tu, na miejscu. Chodzi głównie o pozyskiwanie środków, rekrutacje - wyjaśnił szef grupy.
Czego najbardziej potrzebują medycy? - Przeżywalność samochodu na froncie to około czterech tygodni. Od 24 lutego przerobiliśmy ich całe mnóstwo. Ciągle potrzebujemy środków na zakup nowych aut, dostosowanie ich i opancerzenie. Kolejną rzeczą są ubezpieczenia, których obecnie w ogóle nie posiadamy. Jeśli ktoś z nas zginie, rodzina nie dostanie żadnego odszkodowania. Będzie też problem ze sprowadzeniem naszych zwłok. Liczyliśmy się z tym, ale wtedy byliśmy małą grupą. Teraz, kiedy chcemy się rozwinąć i dołączą do nas nowe osoby, moim obowiązkiem jest zapewnienie im ochrony prawnej i odszkodowania. Dlatego każda ilość środków zostanie odpowiednio spożytkowana - zapewnił Duda.
Wszyscy członkowie grupy "W międzyczasie" są wolontariuszami. Za pracę, którą wykonują na froncie, nie otrzymują żadnego wynagrodzenia. Planują zostać na Ukrainie tak długo, jak będą potrzebni. - Dokąd w okopie będzie choć jeden ranny ukraiński żołnierz, tak długo my też tam będziemy - podkreślił Duda.
Link do zbiórki na rzecz medyków grupy "W międzyczasie": https://zrzutka.pl/nc3hm5
PAP/dad