- Niektórzy uważają, że piłka nożna to sprawa życia i śmierci. Jestem rozczarowany takim podejściem. Mogę zapewnić, że to coś znacznie ważniejszego – te słowa legendarnego menadżera Liverpoolu, Billa Shankly’ego idealnie opisują stosunek angielskich fanów do ich ulubionej gry. Futbol na Wyspach to styl życia, religia, pasja mająca wpływ na wiele innych dziedzin. Kiedy więc UEFA ogłosiła, że finały EURO 1996 odbędą się w Anglii, nikt nie miał wątpliwości – futbol wraca do domu. Wkrótce gospodarze przypomnieć sobie mieli też inny cytat ich słynnego rodaka:
- W futbol gra 22 facetów, a i tak na końcu zawsze wygrywają Niemcy – mówił kilka lat wcześniej Gary Lineker, legendarny napastnik reprezentacji Albionu.
Czarna seria ojców futbolu
Anglicy, słusznie, mają się za ojców współczesnego futbolu. To tam powstawały pierwsze rozgrywki, w tym najstarszy na świecie FA Cup. Wyspiarze unowocześniali przepisy i przez lata sami siebie uważali za mistrzów świata, bez konieczności sprawdzania tego w praktyce. Do lat 50. nie rywalizowali więc w Mundialach, a w sparingach niemal wyłącznie z innymi krajami Wspólnoty Brytyjskiej.
Dopiero dwie dotkliwe porażki z Węgrami w początkach lat 50. uświadomiły Anglikom, jak daleko zostali w tyle i że czas już na koniec futbolowej izolacji. Od udzielonej przez Ferenca Puskasa i kolegów lekcji zaczęła się też pisać długa historia większych lub mniejszych klęsk futbolowych ojców założycieli. Szczególnie lata poprzedzające organizację EURO 96 były pod tym względem wyjątkowo bolesne.
Anglicy kwalifikowali się do finałów EURO w 1988 i 1992 roku, ale w obu przypadkach zajęli ostatnie miejsce w grupie i nie wygrali nawet meczu. Lepiej szło im w Mistrzostwach wiata, lecz z kolei tam porażki były tyleż pechowe, co spektakularne. W 1986 wyeliminowała ich Argentyna, a właściwie to zrobił to sam Maradona, którego dwa gole z ćwierćfinałowego meczu przeszły do historii – tej chlubnej i mniej – jeden zdobyty słynną „ręką Boga”, drugi po rajdzie przez pół boiska. Cztery lata później Gary Lineker i koledzy byli o krok od finału, ale przegrali karnymi z Niemcami. To właśnie serie „jedenastek” stawały się już wówczas zmorą Anglików.
Dużo chętniej przywołują historię z 1966 roku. Wtedy, również w roli gospodarza, synowie Albionu zostali mistrzami świata. Z tamtym turniejem wiąże się wiele niecodziennych historii – od zgubionego Pucharu Świata, który odnalazł pies, aż po bramkę w dogrywce finału. Bramkę, której nie było, a której uznanie radziecki sędzia Tofik Bachramow tłumaczył tak:
- Nie widziałem, czy był gol. Dlaczego go uznałem? Za Stalingrad – obecny patron stadionu narodowego w Baku odwołał się w swojej interpretacji aż do II wojny światowej. Finałowymi przeciwnikami Anglików byli wówczas bowiem Niemcy.
Turniej w rytm przeboju
„Ręka Boga”, gol uznany „za Stalingrad” i wiele innych nietypowych opowieści tworzy jedyny w swoim rodzaju klimat angielskiego futbolu. Dobrze wpisują się w to też fanatyczni miejscowi fani, którym jednak często nie brakuje dystansu i pokory do poniesionych w przeszłości porażek.
Doskonale oddawała to piosenka Baddiel, Skinner & The Lightning Seeds „Football’s Coming Home”. Jej twórcami byli popularni komicy, prywatnie, jak większość Brytyjczyków, fani „kopanej”, David Badiel i Frank Skinner – prowadzący telewizyjny program „Fantasy Football”. Utwór pochodzi z płyty o tematyce „okołopiłkarskiej” – „Three Lions” i wbrew obiegowej opinii nie był oficjalnym hymnem EURO 96. Ten, całkiem zresztą udany, wykonał Simply Red, ale to doskonale trafiające w klimat i w ucho dźwięki „Football’s Coming Home”, do dziś wielu kibiców ma w głowie, wspominając turniej.
Treść piosenki, jak i teledysk nawiązują do pamiętnych wydarzeń z historii angielskiej piłki – m.in. wspomnianych przegranych wielkich imprez. Zawierają też coś znacznie ważniejszego – fatalizm i wróżbę, która miała się bardzo szybko spełnić. Na razie jednak w głowie każdego, kto choć raz usłyszał refren, brzmiały słowa mające potwierdzenie na każdym kroku w kraju, który oszalał na punkcie piłki i wbrew zdrowemu rozsądkowi wierzył w powtórzenie historii sprzed 30 lat:
It's coming home, it's coming home
It's coming, football's coming home
Miliard na walkę z chuliganami
Powierzenie Anglikom organizacji EURO w 1996 roku było częścią ocieplania wizerunku tamtejszych kibiców i piłki nożnej w ogóle. Ten był fatalny m.in. po tragedii na Heysel w Brukseli, gdzie przed finałowym meczem Pucharu Mistrzów w 1985 r. na skutek zachowania fanów Liverpoolu śmierć poniosło 39 osób. Angielskie kluby zostały wtedy wykluczone z pucharów na pięć lat.
35 lat od tragedii na Heysel. Boniek: rozgrywał się dramat, a my byliśmy w szatni
W 1989 r. kolejny dramat wydarzył się na Hillsborough – stadionie Sheffield Wednesday. Tam przez bójki i kibiców i złe zachowanie policji zginęło 96 osób. Problem chuligaństwa urósł do rangi sprawy nr 1, czego efektem był tzw. „Raport Taylora” – dokument autorstwa lorda Petera Taylora, który po wprowadzeniu jego założeń w życie legł u podstaw zmian. Kosztem prawie 1 miliarda funtów przebudowano stadiony, wprowadzono nowe systemy bezpieczeństwa, w tym kamery. Dzięki temu po raz pierwszy zniknęły wysokie siatki i ogrodzenia. Kibice mogli niemal dotknąć piłkarzy przez niskie bandy. Bardzo uatrakcyjniło to transmisje telewizyjne, wciąż jednak jeden nieodpowiedzialny wybryk mógł zepsuć ten nowy ład, dla którego EURO 96 miało być pierwszym testem.
„Książę Paryża” i blamaż w Bratysławie
Turniej rozegrano w rozszerzonej, szesnastozespołowej, formule. W Europie powstawało wiele nowych państw, a niektóre, jak Czechy czy Chorwacja, należały już do kontynentalnej czołówki. Dwa lata wcześniej na Mundialu w USA trzech półfinalistów – Szwecja, Bułgaria i Włochy - pochodziło ze Starego Kontynentu. Furorę robiła też np. Rumunia, a tytułu broniła Dania. Grono mocnych reprezentacji znacznie się rozszerzyło i osiem miejsc to zwyczajnie za mało, by naprawdę wyłonić najlepszą.
Mimo to kwalifikacji nie przebrnęła Szwecja – półfinalista zarówno poprzednich Mistrzostw Świata jak i Europy. Dopiero po barażu awans wywalczyła Holandia, która w grupie zajęła miejsce za Czechami, co było zapowiedzią sukcesów naszych południowych sąsiadów.
Poza tym obyło się bez niespodzianek, bo za taką trudno uznać odpadnięcie Polaków. W eliminacyjnej tabeli uplasowaliśmy się za Francją, Rumunią i Słowacją, wyprzedzając tylko Izrael i Azerbejdżan. Oparta w dużej mierze na srebrnych medalistach olimpijskich z Barcelony kadra trenera Henryka Apostela długo miała nawet szanse na promocję. Notowała dobre spotkania, jak dwa remisowe z Francją – zwłaszcza wyjazdowe 1:1, które stworzyło legendę „Księcia Paryża” – Andrzeja Woźniaka. Skończyło się jak zawsze, a nawet jeszcze gorzej. Porażka 1:4 w Bratysławie ze Słowacją nie tylko pogrążyła szanse na pierwszy w historii awans, ale też kojarzy się z fatalnym zachowaniem Piotra Świerczewskiego i Romana Koseckiego, którzy czerwonymi kartkami osłabili zespół, a schodząc z boiska nie uszanowali narodowych barw. Dla „Kosy” był to koniec reprezentacyjnej kariery.
Faworyci bez zmian
Grono faworytów finałowego turnieju było w zasadzie, jak co cztery lata, takie samo. Główny to tradycyjnie Niemcy – po zjednoczeniu NRD i RFN potrzebowali czasu na okrzepnięcie. Teraz kadrowo mieli najmocniejszy zespół od lat z gwiazdami pochodzącymi z obu stron dawnego muru berlińskiego – Jurgenem Klinsmannem i Mathiasem Sammerem.
Włosi to ówczesny wicemistrz świata, jak zawsze mocni mieli być Francuzi, po raz pierwszy z Zinedinem Zidanem i Holendrzy, choć już bez Marco Van Bastena, który w wieku 28 lat zakończył karierę.
Na gospodarzy raczej nikt nie stawiał, podobnie jak na obrońców tytułu Duńczyków. W cieniu pozostawali Czesi i Chorwaci dopiero budujący swoją kadrę, tak jak i państwowość. Niespodzianką mogły ponownie okazać się czołowe drużyny Mistrzostw Świata 1994 – Rumunia i Bułgaria, których gra opierała się głównie o wielkich liderów – Gheorghe Hagi i Christo Stoiczkow.
W finałach, podobnie jak w eliminacjach, po raz pierwszy za zwycięstwo miały być przyznawane trzy punkty, nie jak wcześniej dwa. Szesnaście drużyn rozlosowano do czterech grup, ich skład przedstawiał się następująco.
Grupa A: Anglia, Holandia, Szkocja, Szwajcaria
Grupa B: Francja, Bułgaria, Rumunia, Hiszpania
Grupa C: Niemcy, Włochy, Czechy, Rosja
Grupa D: Portugalia, Dania, Chorwacja, Turcja
Nowością była też zasada „Złotego Gola” – pierwsza zdobyta w dogrywce bramka kończy spotkanie.
Cruyff w cieniu „Gazzy”
Już inauguracja przyniosła niespodziankę i kontrowersje. Anglia prowadziła ze Szwajcarią po golu Alana Shearera, strzelonym z niewielkiego spalonego. Helweci wyrównali z rzutu karnego. Przydałby się VAR, choć wtedy jeszcze nikt o nim nie myślał. Jedną z większych nowinek był przepis o tym, że bramkarz nie może złapać podanej przez kolegę z drużyny piłki. Na poważniejsze zmiany trzeba będzie jeszcze poczekać, a szkoda, bo sędziowskich wpadek nie zabraknie od pierwszego do ostatniego spotkania turnieju.
W drugiej kolejce gospodarze ograli 2:0 Szkotów. Kluczowym momentem okazał się rzut karny, obroniony przez Davida Seemana w 78 minucie. Minutę później Paul Gascoigne strzelił najpiękniejszą bramkę turnieju i przypieczętował sukces Anglików. Gazza to był piłkarz, któremu mimo wielu ludzkich słabości, a może właśnie z ich powodu, chciało się kibicować. Akcja, w której przerzuca piłkę nad Colinem Hendrym i jego szalona celebracja stały się symbolem nie tylko EURO 96, ale i angielskiej piłki, w której przez lata zawsze znajdowało się miejsce dla złych chłopców.
Holendrzy pokonali 2:0 Szwajcarię, a jedną z bramek strzelił Jordi Cruyff – syn słynnego boskiego Johana. Było to jednak jedno z niewielu nawiązań do wielkiej kariery ojca.
Przed trzecią serią spotkań faworyci grupy A mieli się dobrze – Anglia i Holandia zgromadziły po 4 pkt., o 3 więcej od Szwajcarów i Szkotów. Wielkim wystarczał remis w bezpośrednim starciu, ale gospodarze nawet nie chcieli o tym myśleć. Rozegrali najlepszy mecz w turnieju, gromiąc Oranjes 4:1 i jednocześnie zostając oficjalnie włączonym w poczet faworytów turnieju. W pewnym momencie wynik brzmiał już 4:0, co dawało sensacyjny awans prowadzącym 1:0 ze Szwajcarią Szkotom. Trafienie Patricka Kluiverta na 1:4 okazało się więc nie tylko honorowym, ale też dało Holendrom awans do ¼ finału. Nikt już nie lekceważył Anglików, a i sceptycznie nastawieni miejscowi kibice zdawali się zapominać słowa piosenki przestrzegającej przed hurraoptymizmem.
Włosi jadą do domu
Czterech byłych mistrzów Europy spotkało się w grupie C. Włosi – zwycięzcy z 1968 r., Niemcy, jako spadkobiercy RFN – z 1972 i 1980, Rosja – jako ZSRR pierwszy mistrz kontynentu w 1960 r. Na osobną wzmiankę zasługuje kwestia sukcesji Czechów po czechosłowackim triumfie z 1976 roku. Choć najbardziej znany jest autor słynnego karnego Antonin Panenka, to oprócz niego w finałowym meczu wystąpiło sześciu, a więc większość, rodowitych Słowaków. Tytuł należy się więc jednym i drugim.
Jak na grupę śmierci przystało emocje trwały tu do samego końca.
Najpierw Niemcy łatwo ograli Czechów, a Włosi pokonali 2:1 Rosjan, przy dużym udziale stojącego w bramce Sbornej późniejszego trenera Legii Warszawa Stanislawa Czerczesowa. Jego kiepska postawa zaowocowała zesłaniem na ławkę rezerwowych przed meczem z Niemcami.
Kluczowa dla dalszych rozstrzygnięć okazała się wygrana Czechów z Włochami. Wicemistrzowie świata zlekceważyli niżej notowanych rywali wystawiając kilku rezerwowych graczy. Porażka postawiła ich w arcytrudnym położeniu przed ostatnią serią spotkań. Musieli w niej osiągnąć lepszy wynik niż Czesi, a grali przecież z Niemcami.
Mecz piłkarskich potęg zakończył się bez bramek. W tej sytuacji Włosi mogli już tylko liczyć na to, co wydawało się niemożliwe – wygraną pozbawionych szans na awans Rosjan z naszymi południowymi sąsiadami.
To było najlepsze spotkanie turnieju. Od stanu 2:0 dla Czechów przez niespodziewaną pogoń i 3:2 dla Rosjan po gola na 3:3 autorstwa Vladimira Smicera w samej końcówce. To trafienie dało awans Smicerovi, Nedvedovi i kolegom, kosztem jednego z faworytów – Italii.
Futbolowy ład przywrócony
W grupie B doszło do upadku bałkańskiego mitu o wielkości. Hiszpania i Francja przywróciły dawny porządek, eliminując rewelacje Mundialu w USA – Bułgarię i Rumunię. U tych pierwszych na uznanie zasłużył tylko Christo Stoiczkow – strzelec wszystkich bramek dla swoich w turnieju. Rumuni nie zdobyli nawet punktu. Trzeba jednak przyznać, że ten z Bułgarami zabrał im sędzia, nie dostrzegając prawidłowo zdobytej bramki. To charakterystyczny obrazek dla futbolu lat 90. – kamery potrafiły już pokazać to, czego nie wychwyciło ludzkie oko, ale jeszcze korzystano z nich tylko na użytek transmisji telewizyjnych.
W grupie D karty niespodziewanie rozdawała Chorwacja. Wygrała dwa pierwsze mecze i na ostatni z Portugalią wystawiła rezerwy. To pozwoliło Luisowi Figo i spółce łatwo wygrać 3:0 i awansować kosztem broniącej tytułu Danii.
„Duński dynamit” nie funkcjonował już tak dobrze jak cztery lata temu, choć w składzie tym razem znajdował się Michael Laudrup. Daleko mu było jednak do formy, jaką prezentował choćby jego brat Brian – strzelec 3 z 4 goli dla Duńczyków w turnieju. Na pocieszenie w ostatnim meczu obrońcy tytułu pokonali 3:0 Turcję, która kończyła rozgrywki bez punktu i zdobytej bramki.
Dla Chorwatów o dwa lata za wcześnie
Ćwierćfinały okazały się najmniej emocjonującą fazą turnieju. Dwa z nich – Anglia – Hiszpania oraz Holandia – Francja zakończyły się bezbramkowymi remisami i rzutami karnymi, które celniej wykonywali Francuzi i gospodarze.
W starciu Czechów z Portugalią przesądził jeden, za to bardzo efektowny, gol Karela Poborskiego. Dla strzelca i kilku jego kolegów angielskie mistrzostwa staną się bramą do dużych klubowych karier – Poborski zagra m.in. w Manchesterze United i Lazio Rzym, Pavel Nedved w Juventusie Turyn, a Lazio zapisze się jako ostatni strzelec gola w historii Pucharu Zdobywców Pucharów. Patrik Berger i Vladimir Smicer niespełna 10 lat później zdobędą wraz z Jerzym Dudkiem Puchar Mistrzów po pamiętnym finale w Stambule.
Najwięcej działo się w ostatnim ćwierćfinale. Chorwaci, wystawiając rezerwy i w konsekwencji wysoko przegrywając w ostatnim meczu grupowym z Portugalią, skazali się na grę z Niemcami w kolejnym etapie. Podobno była to celowa taktyka trenera Miroslava Blazevica. Jednak Robert Jarni, Zvonimir Boban i Davor Suker, mimo kolejnej strzelonej bramki, nie dali rady rozpędzonym rywalom, wśród których brylował uznany później za najlepszego gracza całego turnieju Mathias Sammer.
Ponownie nie zabrakło kontrowersji – Slaven Bilic bez piłki kopnął Christiana Ziege, zaś decydujące trafienie dla Niemców padło po ewidentnym faulu. Chorwaci przekalkulowali, ale swoją siłę pokażą już za dwa lata, sięgając po brąz Mistrzostw Świata, w drodze po który rozbiją właśnie Sammera i spółkę. Można więc powiedzieć, że trener Blazevic pomylił się w swoich obliczeniach o dwa lata.
„Nie będzie dziś finału”
- Zostań w domu, nie będzie dziś finału – brzmi w tłumaczeniu na polski jeden z wersów piosenki „Football’s Coming Home”. Przebój napisany przed turniejem, w dniu półfinałowego starcia Anglii z Niemcami robił już międzynarodową karierę.
Rodzina królewska na trybunach, stadion wypełniony kibicami płaczącymi na hymnie – to nie był zwykły mecz. Futbol wrócił do domu po 30 latach i ponownie na drodze do triumfu mieli stanąć ci, którzy podobno zawsze wygrywają – Niemcy.
Zaczęło się jednak świetnie dla gospodarzy – w 3 minucie zmierzający po koronę króla strzelców mistrzostw Alan Shearer zdobył swoją piątą bramkę w turnieju. Rywale wyrównali niespełna kwadrans potem. Ani pozostałe 75 minut, ani pełna emocji i okazji bramkowych dogrywka nie przyniosły kolejnych goli. Rozstrzygnąć miały, tak jak w półfinale Mistrzostw Świata 1990, rzuty karne. Na oczach tysięcy rozhisteryzowanych angielskich kibiców miał się właśnie rozegrać ich największy koszmar – odpadnięcie z turnieju na własnej ziemi po karnych, z Niemcami.
Obaj bramkarze – David Seeman i Andres Koepke w fazie grupowej obronili po „jedenastce”. Tym razem jednak pierwszych 10 strzałów było celnych. Pomylił się dopiero obecny selekcjoner reprezentacji Anglii – Gareth Southgate. Strzelający po nim Andreas Moeller zachował zimną krew i zapowiadana w szlagierowym utworze porażka stała się faktem. Od tego dnia jedna z najpopularniejszych wersji „Football’s Coming Home” zaczynać się będzie nazwiskiem niefortunnego strzelca i zawiedzionym głosem komentatora.
Również karnymi zakończył się drugi półfinał. W regulaminowym czasie Francuzi zremisowali bez bramek z Czechami. Decydującą „jedenastkę” zmarnował dla „Trójkolorowych” Reynald Pedros – i to „pudło” przeszło z kolei bez echa. O zapomnianym zawodniku m.in. Napoli czy Parmy nikt nie śpiewa piosenek, a przecież jego pomyłka miała takie samo znaczenie, co ta Southgate’a.
Królowa Elżbieta I na murawie
Przed finałem Niemcy mieli swoje problemy. Strzelec decydującego karnego – Andreas Moeller – już wtedy wiedział, że za nadmiar żółtych kartek nie zagra w decydującym meczu. Niepewny był udział najlepszego strzelca – Juergena Klinsmanna, który opuścił półfinał. Kilku innych graczy leczyło kontuzje.
- Mieliśmy już nawet gotowe stroje graczy z pola dla rezerwowych bramkarzy – relacjonował później trener Berti Vogts.
Dużo lepsze nastroje panowały w obozie Czechów, którzy nie mieli nic do stracenia.
- Jako mała drużyna z małego kraju, walczyliśmy z dużą drużyną z dużego kraju – wspomina bramkarz Petr Kouba.
Nie robiła też na nich wrażenia poniesiona w grupie porażka 0:2:
- Największą różnicą jest to, że teraz wierzymy, że możemy ich pokonać – mówił Pavel Nedved.
Obie drużyny na murawie przywitała Królowa Elżbieta I, a kapitanowie – Miroslav Kadlec i Juergen Klinsmann – przedstawili każdego z osobna Jej Królewskiej Mości. Jeszcze jeden moment, w którym cała Anglia mogła żałować odpadnięcia w półfinale.
„Złoty Gol”, który budzi w nocy
Nie wiadomo czy to Brytyjska Królowa rozkojarzyła piłkarzy, ale przez pierwszą godzinę gry utrzymywał się wynik bezbramkowy. Wtedy w dynamicznej szarży Karel Poborsky został tuż przed polem karnym sfaulowany przez Mathiasa Sammera. Siłą rozpędu wpadł jednak w „szesnastkę” i sędzia Pierluigi Pairetto podyktował rzut karny, który na gola zmienił Patrik Berger.
Prowadzenie Czechów utrzymało się przez kwadrans. Wtedy, po stałym fragmencie, wyrównał wprowadzony kilka minut wcześniej Oliver Bierhoff. Do końca regulaminowego czasu gry wynik nie uległ zmianie. Zatem dogrywka – już piąta w siedmiu meczach fazy pucharowej.
Dotychczas wprowadzenie zasady „Złotego Gola” raczej spłatało piłkarzom nogi. Nikt nie chciał zaryzykować, wiedząc, że po jednym błędzie nie będzie już szansy na odwrócenie rezultatu. To sprawiło, że pierwsze cztery dogrywki nie przyniosły rozstrzygnięć i decydować musiały rzuty karne,
Tym razem o wygranej Niemców i tytule mistrzowskim przesądził pierwszy w historii „Złoty Gol”, którego na Wembley zdobył superrezerwowy Oliver Bierhoff.
- To był gol, który do dziś budzi mnie w nocy – po latach przyznaje Petr Kouba.
Notujący bardzo udany turniej bramkarz Czechów wpuścił niezbyt trudny strzał napastnika Niemiec w piątej minucie doliczonego czasu. Po nim nie wszyscy od razu zdali sobie sprawę, że to już koniec:
- Na początku nie byliśmy pewni, czy to na pewno koniec, bo nie byliśmy przyzwyczajeni do nowych zasad. Doszło do nas po chwili – wspomina wielki nieobecny finału Andreas Moeller.
Niemcy zdobyli pierwszy laur po zjednoczeniu, Czesi premierowy po rozpadzie Czechosłowacji. Były to nowe – stare futbolowe potęgi, które potrzebowały kilku lat na wypracowanie własnego stylu. Trenerowi naszych południowych sąsiadów – Dusanowi Uhrinowi – pomagał w tym, znany później z pracy w polskiej lidze Werner Licka.
Czas na kolejny powrót?
EURO 96 od początku do końca stały pod znakiem „powrotu futbolu do domu”. Niezapomniana atmosfera na trybunach, nawet po odpadnięciu gospodarzy, przyjazne przyjęcie fanów z kontynentu i organizacja na najwyższym poziomie – należy wspomnieć, że o rozszerzeniu turnieju z 8 do 16 zespołów Anglicy dowiedzieli się już po przyznaniu organizacji turnieju.
Klimat całego kraju żyjącego futbolem i rozśpiewane stadiony udowodniły, że wielkie imprezy rangi mistrzowskiej trzeba organizować w miejscach, które jak Anglia czy Brazylia kochają piłkę, nie zaś tam, gdzie najwięcej zapłacą. Tej atmosfery piłkarskiego święta zapewne zabraknie tak w porozrzucanych po całym kontynencie tegorocznych finałach, jak i w przyszłym roku w Katarze. Może więc czas by futbol znów wrócił do domu? Angielscy kibice chyba już otrząsnęli się z traumy.
EURO 2000 – Dwóch gospodarzy i „nagła śmierć” w finale
Cztery lata później finałowy turniej po raz pierwszy gościć będzie w dwóch krajach – Belgii i Holandii. Zapoczątkuje to tradycję, na której skorzysta także Polska.
Anglicy znów nawiążą do niechlubnej tradycji, a Włosi będą o sekundy od tytułu, o którym ostatecznie zadecyduje ponownie „Złoty Gol”.
Rodzinne tradycje na EURO '96
Enrico Chiesa (Włochy) – ojciec Federico, obecnego gracza Juventusu
Danny Blind (Holandia) – ojciec obecnego gracza Ajaxu Amsterdam i reprezentacji Holandii, Daleya
Ronald de Boer (Holandia) – brat Franka, z którym razem zagrają na EURO 2000
Jordi Cruyff (Holandia) – syn słynnego Johana, jednego z najlepszych piłkarzy w historii
Youru Djorkaeff (Francja) – syn Jeana Djorkaeffa, 48-krotnego reprezentanta Francji
Brain i Michael Laudrupowie – bracia reprezentujący Danię
Borislav Michajlow (Bułgaria) – ojciec Nikołaja, późniejszego reprezentanta Bułgarii i piłkarza m.in. PSV Eindhoven
Miguel Angel Nadal (Hiszpania) – wujek słynnego tenisisty Rafaela Nadala
*
Polacy rozpoczną udział w Euro 2024 od starcia z Holandią (16 czerwca, Hamburg) >>> CZYTAJ WIĘCEJ
Potem zmierzą się z Austrią (21 czerwca, Berlin)>>> CZYTAJ WIĘCEJ
Mecz z Francją (25 czerwca, Dortmund) >>> CZYTAJ WIĘCEJ
Awans do 1/8 finału wywalczą po dwa zespoły z każdej grupy i cztery reprezentacje z trzecich miejsc.
/red