W Wielki Piątek, 10 kwietnia 1868 roku, Klara Schumann, przebywająca w Bremie przy okazji premierowego wykonania Niemieckiego Requiem Johannesa Brahmsa, napisała w swoim pamiętniku: "Kiedy zobaczyłam Johannesa z batutą w ręku, nie mogłam przestać myśleć o przepowiedni mojego najdroższego Roberta: Gdy uniesie on swą czarodziejską różdżkę ponad potężną masę chóru i orkiestry, możemy oczekiwać cudownych wypraw w tajemniczą krainę ducha. Przepowiednia ta dziś się właśnie spełniła."
Młody, 35-letni wówczas, kompozytor, znany szerszej publiczności jedynie z kilkunastu zbiorów pieśni, dwóch serenad, sonat i kilku utworów kameralnych oraz nie rozumianego przez współczesnych, posępnego koncertu fortepianowego d-moll op.15, już od dawna nosił się z zamiarem skomponowania większego utworu o tematyce żałobnej. Pierwotny zamysł requiem, opartego nie, jak to było dotychczas przyjęte, na liturgii łacińskiej, ale na tekstach biblijnych w przekładzie Marcina Lutra, sięgał jeszcze 1856 roku. Brahmsem wstrząsnęła wówczas przedwczesna śmierć Roberta Schumanna, wybitnego kompozytora, mentora i prawdziwego przyjaciela, który utorował mu drogę w niemieckim świecie muzycznym. Jednak skrzętnie skrywany w sercu projekt miał ujrzeć światło dzienne dopiero 9 lat później…
Nieszczęśliwa miłość do wdowy po Robercie, Klary Schumann oraz następujące po niej duchowe wzloty i upadki, skutkiem których Brahms nigdy nie zdecydował się założyć własnej rodziny, w połączeniu z niezaprzeczalnymi trudnościami materialnymi, sprawiały, iż przez szereg lat prawdziwym i szczerym przyjacielem młodego Johannesa była jego matka, która nie tylko najlepiej go rozumiała, ale stanowiła dla kompozytora prawdziwą ostoję, w tym trudnym okresie poszukiwania własnej artystycznej tożsamości. Nic dziwnego, iż jej śmierć na początku lutego 1865 roku, wstrząsnęła Brahmsem do głębi. W liście do Klary, datowanym na 20 lutego 1865 roku pisał: "Czas wszystko przemienia na lepsze lub gorsze. Lecz tak naprawdę, wcale się to tak nie zmienia, raczej rozwija się i wzrasta. I dopiero, gdy ten smutny rok się zakończy, zacznę tęsknić za moją drogą i dobrą matką…".
Narastający żal i żywe wciąż wspomnienia znalazły ujście w dziele niezwykłym. Powstała wzruszająca, pełna skupienia, żałobna kantata, której oryginalne przesłanie miało niewiele wspólnego z tradycyjną katolicką mszą za zmarłych czy protestanckimi wyobrażeniami o śmierci; utwór, który wyrażał panteistyczną miłość do Boga i współczucie dla całej ludzkości. Zaproponowany przez kompozytora tytuł "Niemieckie Requiem (Ein deutsches Requiem)" sygnalizował nie tylko zasadniczą odrębność dzieła od wszelkich missae pro defunctis, ale wskazywał, iż w istocie nie mieści się ono w formie jakiejkolwiek religii. "Jeśli chodzi o tekst, wyznam, iż nazwę niemieckie chętnie zastąpiłbym słowem ludzkie" – pisał później w liście do Reinthaltera, odpowiedzialnego za wykonanie dzieła w Bremie.
Brahms nigdy nie był człowiekiem religijnym w ścisłym tego słowa znaczeniu. Wychowany w tradycji luterańskiej, surowo osądzał wszelkie aspekty wiary o charakterze doktrynalnym, których nie akceptował jego wyostrzony intelekt. Ale chociaż odrzucał samą praktykę, nigdy nie zaprzestał aprobować chrześcijańskiej etyki i zawsze otaczał głęboką estymą wywodzącą się z tego kręgu literaturę.
Kompozytor, znający Biblię na wylot, zestawił kolejne części utworu wyłącznie z kilku starannie wybranych cytatów, dostosowanych raczej do potrzeb emocjonalnych i muzycznych, aniżeli doktrynalnych. Oparcie się na tekście niemieckim, a nie łacińskim, było wyrazem muzycznych fascynacji Brahmsa praktycznie nie znaną wówczas muzyką sakralną Heinricha Schütza, co równie rzadko wykonywanymi popularnymi kantatami jego wielkiego rodaka, Jana Sebastiana Bacha. Te muzyczne peregrynacje, z których zdawali sobie sprawę jedynie najbliżsi, przydały Niemieckiemu Requiem niezwykłej komunikatywności i klarowności, wiążąc ściśle przekaz słowny z muzyką.
W siedmiu częściach, zatytułowanych kolejno: I. Selig sind, die da Leid tragen, II. Denn alles Fleisch es ist wie Gras, III. Herr, lehre doch mich, IV. Wie lieblich sind deine Wohnungen, V. Ihr habt nun Traurigkeit, VI. Denn wir haben hier keine bleibende Stadt oraz VII. Selig sind die Toten, prezentuje Brahms swój osobisty stosunek do śmierci, którą postrzega jako zjawisko naturalne, nie będące w stanie złamać ludzkiego ducha i odebrać przyrodzonemu człowiekowi umiłowania życia. Rozmyślania nad kruchością ludzkiego ciała, tęsknota za pokojem wiecznym, wspomnienia o tych, którzy odeszli i współczucie dla opuszczonych i osamotnionych, wypełniają to monumentalne requiem na chór i orkiestrę, które już od pierwszych taktów wprowadza słuchaczy w stan głębokiego wzruszenia i skupienia.
Bogata faktura dzieła, jego ciemny koloryt, wznoszące i się i opadające linie melodyczne, falowanie nastrojów, w których odbija się cała skala ludzkich uczuć wobec śmierci; przejmujące ustępy przewidziane na czterogłosowy chór mieszany, a także solowe partie na baryton i sopran - wykonanie takiego przesłania wymagało nie lada mistrza i nie byle jakiej orkiestry! Mistrz taki objawił się niemal sto lat po premierze "Niemieckiego Requiem" w osobie Otto Klemperera (1885-1973), którego artystyczną realizację z towarzyszeniem londyńskiej Philharmonia Orchestra i londyńskiego Philharmonia Chorus oraz będących wówczas u szczytu sławy Elizabeth Schwarzkopf i Dietricha Fischera-Dieskau, krytyka muzyczna nazwała po latach „odkrywczą”.
W roku 1961, kiedy powstało omawiane nagranie, blisko osiemdziesięcioletni Klemperer przeżywał, mówiąc bez przesady, swoją artystyczną młodość, a styl jaki wypracował ówcześnie z londyńskimi filharmonikami w zakresie interpretacji niemieckiego i austriackiego repertuaru romantycznego, nie doczekał się godnego naśladownictwa praktycznie do dnia dzisiejszego. Liczne schorzenia i ułomności fizyczne, surowy, nieprzystępny charakter, pozbawiona uprzejmości szczerość i wisielczy humor dyrygenta nie czyniły go łatwym we współpracy, a jednak pod tą bezkompromisową batutą, londyńska orkiestra osiągnęła wyżyny sztuki, a w jej grze, perfekcyjnie równoważącej partie smyczków i instrumentów dętych, odbijał się każdy najdrobniejszy nawet niuans partytury.
Obok Beethovena, muzyka Brahmsa była Klempererowi najbliższa duchowo, a jej głęboka uczuciowość, poddana rygorowi klasycznej kompozycji, odzwierciedlała w pewnym sensie modus vivendi samego dyrygenta. Maestro w pełni identyfikował się również z religijnym nastawieniem mistrza Johannesa; nie przejawiając żadnej konwencjonalnej religijności, pozostawał całkowicie oddany szeroko pojętej tradycji judeochrześcijańskiej. I tak jak Brahms dedykował niegdyś swoje dzieło „całej ludzkości”, tak Klemperer, w swoim umiłowaniu monumentalnej skali, adresuje swoje wykonanie do wszystkich ludzi, wydobywając z tej wielowątkowej kompozycji, głęboko humanistyczny i uczuciowy pierwiastek, sięgający do głębin ludzkiego ducha.
Dyrygentowi dzielnie towarzyszą soliści: baryton Dietrich Fischer-Dieskau, z niezmiennie perfekcyjnym, pełnym dramatyzmu, deklamacyjnym niemal stylem przekazu oraz Elizabeth Schwarzkopf, której eteryczny, anielski sopran, jakkolwiek ma tu szansę zabłysnąć jedynie na krótkie kilka minut, pozostawia niezatarte wrażenie. Ponad nimi unosi się potężny chór pod kierunkiem Wilhelma Pitza, na którego barkach spoczywa główny ciężar całego wykonania i który w tamtym czasie nie miał w Europie godnego rywala w zakresie piękna brzmienia oraz precyzji wykonania.
Taki artystyczny związek nie mógł okazać się niewypałem i już w chwili realizacji został okrzyknięty przez Lionela Saltera z angielskiego periodyku "Gramophone" mianem "sensacyjnego". Nie dziwi zatem fakt, iż po kilkudziesięciu latach od pierwotnego nagrania, światowy koncern EMI wznowił je w ramach popularnej serii "Greatest Recordings of The Century", co spotkało się z zasłużonym aplauzem krytyków i melomanów na całym świecie.
Słuchając dziś tej boleśnie wzruszającej, a jednocześnie powściągliwej i wręcz stoickiej w formie muzyki, bez zastrzeżeń przyznajemy rację temu z biografów Brahmsa, który napisał: "Jeżeli istnieje w całej literaturze dzieło, które potrafi wlać siłę i spokój w bolejące po stracie ukochanej osoby serce … to jest nim "Requiem" Brahmsa. Jak długo będzie istnieć na ziemi boleść ludzka i żal, tak długo trwać będzie to nieprześcignione, mistrzowskie dzieło, stanowiące źródło ożywczej pociechy dla milionów wrażliwych dusz …"
Andrzej Osiński
https:\/\/www.johannesbrahms.org/
https:\/\/www.lastfm.pl/music/Johannes+Brahms/