Powszechnie uważana za wokalistkę bluesową, sama siebie określa mianem… „wokalistki”, chociaż, jak podkreśla „blues jest początkiem jej muzyki i pełni w niej centralne miejsce”. Nie stroni jednak od wyrażania się w innych gatunkach, ciągle szuka, co sprawia, że jej najnowsza płyta „Magda live”, jest godna polecenia szerokiemu spectrum słuchaczy. Trzykrotna Bluesowa Wokalistka Roku zdaniem czytelników kwartalnika „Twój Blues” (2003, 2004, 2006), dwukrotna półfinalistka najważniejszego międzynarodowego konkursu bluesowego International Blues Challenge w Memphis, w 2005 roku wydała debiutancki „Blues Travelling”, nagrany z udziałem Michała Urbaniaka. Młoda artystka nie próżnuje, oprócz koncertów w kraju w czerwcu zaprezentuje się na Międzynarodowy Festiwal Muzyki Gospel w Liverpoolu (7.06.08-15.06.08).
Z Magdą Piskorczyk rozmawia Petar Petrović
Spotkaliśmy się żeby porozmawiać o Twojej najnowszej płycie „Magda live”. Co się wydarzyło w ciągu ostatnich dwóch lat, od momentu wydania twojego debiutanckiego krążka „Blues Travelling”.
Te dwa lata to okres obfitujący w wiele muzycznych podróży, m.in. do Memphis na IBC, gdzie dane mi było grać bluesa z mistrzami tego gatunku, częste wyjazdy do Niemiec, Anglii, Irlandii, Francji, na największy tam festiwal bluesowy „Blues Sur Seine” i Bułgarii, gdzie każdy dzień festiwalu „Bluezzfest” przynosił nowe muzyczne atrakcje. To czas poznania sporego grona znakomitych ludzi, muzyków i utworzenia stałego zespołu, z którym gram już od przeszło dwóch lat. Innymi słowy to okres spełniania się moich muzycznych marzeń. Tak dzieje się zresztą nieustannie.
Jak odbierana jest Twoja muzyka zagranicą?
Bardzo dobrze. Językiem, w którym głównie śpiewam, jest język angielski. Nie mam problemu z posługiwaniem się nim, zatem i komunikacja pozamuzyczna nie stanowi dla mnie problemu. Bywa też, że z racji moich fascynacji muzycznych śpiewam także fonetycznym bambara i tamaszek (śmiech). Zagraniczne wyjazdy owocują często powrotami i wieloma innymi koncertami, co znaczy, że chyba jest zapotrzebowanie na moją muzykę (śmiech).
A spójrzmy na twoją muzykę z punktu socjologicznego, kto przychodzi na koncerty? Czy uważasz, że muzyka jaką robisz traktowana jest jako alternatywa dla popowej sieczki?
Nie obrażając i nie wartościując niczyich gustów muzycznych, powiedziałabym, że tak. Po naszych koncertach, często słyszę głosy: szkoda, że tak mało takiej muzyki jest w radio, w telewizji, że mamy tak małą możliwość wyboru. Takie reakcje potwierdzają słuszność mojej drogi muzycznej, czyli grać to, co jest we mnie, co jest szczere i autentyczne. Jeśli chodzi o przedział wiekowy słuchaczy, to jest on bardzo zróżnicowany. Zdarza się, że kilkuletnie dzieci szaleją przed sceną, a z drugiej strony nie brakuje też pań czy panów w wieku mojej babci.
To, że publiczność tak dobrze bawi się na koncertach, to nie tylko zasługa Twojej muzyki czy nastawienia gości, ale też atmosfery jaką potrafisz na tych spotkaniach wytworzyć. Słychać to na twojej płycie, a także widać, gdyż zawiera ona zapis koncertu.
Nie mam problemu z nawiązaniem kontaktu z publicznością, choć nie zawsze na koncertach jest bardzo gorąco, czasem jest bardziej sentymentalnie, refleksyjnie. Ale to jest także zależne od tego, co w danym momencie opowiadamy muzyką, słowem... Często schodzę ze sceny, by poczuć klimat panujący na sali, spotkać się twarzą w twarz z publicznością, która czasem na początku krępuje się wstać, bo nie jest przyzwyczajona do bezpośredniego kontaktu z muzykiem, do tego typu zabawy, do współtworzenia muzyki, klimatu. Ale bywa i tak, że szaleństwo jest od początku do końca. A zakończenia są zwykle bardzo (sic!) żywiołowe (śmiech). Następuje wtedy niekiedy eksplozja naszej wspólnej energii. Staram się usunąć granicę między sceną a publicznością.
Dlaczego zdecydowałaś się na nagranie płyty live?
Marzyło mi się, by w końcu wydać płytę z towarzyszącym mi zespołem. „Blues Travelling” jest zapisem etapu, w jakim byłam w latach 2004 - 2005. A od czasu powstania stałego składu muzyków wiem, że słuchaczom brakowało tego, by oprócz mojego głosu mogli posłuchać także gitar Oli, gry Arka, Maksa i Romka. Aby to, co usłyszeli na naszym koncercie, mogli zabrać ze sobą do domu i przeżyć jeszcze raz. Wszystko dobrze się złożyło, bo dostaliśmy propozycję od Radia Gdańsk zagrania koncertu na żywo w studiu koncertowym RG. W ramach honorarium otrzymaliśmy profesjonalnie zarejestrowany na śladach materiał. Ja oczywiście na samym początku absolutnie nie byłam przywiązana do myśli wydania go na krążku. Pomyślałam dość schematycznie, co do mnie zupełnie niepodobne, że nie, że to pierwsze nasze nagranie, w dodatku live... Ale po jakimś czasie zaczęły do mnie dochodzić głosy ludzi, którzy na tym koncercie byli, tych którzy słuchali go w eterze, wspominali go bardzo dobrze i pytali, kiedy to wreszcie wydam na płycie. Potem firma Artgraff zaproponowała, z wielkim zresztą entuzjazmem, wydanie tego materiału. Bardzo się cieszę, że tak się stało, bo skłoniło mnie do ponownego, wielokrotnego przesłuchania tego koncertu. I zdałam sobie sprawę z tego, że ma to dla mnie i zespołu niesamowitą wartość emocjonalną, muzyczną. Że urok m.in. tkwi w tym, że jest to nasze pierwsze nagranie w ogóle, a jeszcze dodatkowo na żywo, bez poprawek, bez dogrywek, ale oczywiście z dopracowanym dźwiękiem. Jest to też zapis jednego koncertu, a nie zbiór najlepiej nagranych fragmentów z różnych miejsc.
Wspomniałaś o nowym zespole. Krytycy muzyczni są trochę zdziwieni „zatrudnieniem” przez ciebie saksofonisty, czy jest to takie nietypowe?
Teraz z kolei mnie zaskakuje to zdziwienie krytyków, o którym Pan mówi. Saksofon jest dość często spotykanym instrumentem w bluesie, swingu. Nie trzeba wcale mocno zagłębiać się w tę muzykę, żeby to wiedzieć... Pamiętam, że od dawien dawna myślałam m.in. o saksofonie w instrumentarium zespołu. W poprzednim składzie zespołu, który nazwałam The Step-Mother również był saksofon. Pamiętam, że Andrzej Rojek, ówczesny saksofonista, po tym jak zrezygnowałam ze współpracy z zespołem, z którym grałam wcześniej, zaproponował, że może zrobilibyśmy coś razem... Zebraliśmy ludzi i przez jakiś czas koncertowaliśmy wspólnie, świetnie się przy tym bawiąc, a okres ten był potwierdzeniem dla mnie, że saksofon zdecydowanie nadaje się do muzyki, którą tworzę i pasuje do barwy mojego głosu. Po jakimś czasie usłyszałam Arka i bardzo spodobało mi się to w jaki sposób gra, nietypowo i powiedziałabym zadziornie wręcz (śmiech). Zaproponowałam mu współpracę i tak zaczął się nowy etap muzyczny w moim życiu. Z Olą Siemieniuk było tak, że od dawna podobał mi się jej sposób gry na gitarze dobro. Nietypowy, a zarazem w bardzo dobrym stylu, z jednoczesnym wyczuciem melodii i rytmu. Oczywiście oprócz tego Ola znakomicie radziła sobie wówczas na gitarze akustycznej, a teraz od około roku znacznie śmielej poczyna sobie na gitarze elektrycznej. I co jest najpiękniejsze to fakt, że nie poddaje się „modom” na gitarę elektryczną, czyli byle szybciej, głośniej i jak najwięcej dźwięków. Jak ktoś kiedyś określił jej styl gry - „the less is more”. Następnie dołączył Romek Ziobro na kontrabasie i podczas kolejnej próby okazało się, że ma syna perkusistę (śmiech). Max świetnie się zaprezentował na pierwszej próbie. Moim zdaniem, i nie tylko moim, jest zdolnym i obiecującym perkusistą. Ma niesamowitą pamięć muzyczną. Teraz w zespole mamy również pianino, choć nie słychać tego na „Magda Live”. Staszka Wittę poznałam właśnie podczas jednej z muzycznych podróży. To bez dwóch zdań wybitny pianista i podobnie jak reszta zespołu świetny człowiek. Bardzo cenne w tym wszystkim jest to, że potrafimy zagrać też ciszą...
Na twojej płycie nie słychać tylko gry Oli. Ty także grasz na gitarze. Kiedy postanowiłaś spróbować swoich sił na tym instrumencie?
Gra na instrumencie zdecydowanie ułatwia proces komponowania i aranżowania. Instrument przydaje się także do tego, by ćwiczyć sobie na co dzień, pomaga mi także przy treningu głosu. Najbardziej intuicyjnym i najlepiej mi odpowiadającym instrumentem na samym początku, w momencie gdy zaczęłam koncertować solo okazała się być gitara. Potem doszedł także bas i perkusja. W miarę własnych możliwości poznaję różne instrumenty, co nie znaczy, że gram na nich w czasie koncertów. Nigdy nie będę człowiekiem orkiestrą (śmiech). Moim głównym i przewodnim instrumentem, który pieczołowicie rozwijam jest głos.
Nie masz wykształcenia stricte muzycznego, w domu muzyka nie była też „profesjonalnie” obecna. Żaden z rodziców nie zawodowo się nią nie parał.
Muzycznego zaangażowania w formie, nazwijmy to - profesjonalnej, nie było. Ale muzyka była w domu stale obecna. Pamiętam, że jako czteroletnia dziewczynka codziennie słuchałam zestawu około pięciu utworów, bez których nie mogłam zasnąć. Codzienny rytuał był więc taki, że mama włączała, jeszcze wtedy, magnetofon szpulowy, a ja szalałam przy Mahalii Jackson, Arecie Franklin, The Staples Singers. Tańczyłam, skakałam, udawałam, że śpiewam, zmęczona padałam na łóżko i zapadałam w błogi sen. Zatem jako takiego szkolnego wykształcenia muzycznego w moim życiu nie było, ale było coś znacznie jak dla mnie ważniejszego - nauka wrażliwości na tak piękną muzykę, jaką jest blues, gospel, soul.
Te zróżnicowanie wpływów muzycznych słychać i dziś. Może wspomnisz o swoim niedawnym projekcie gospel, poświęconym pamięci Mahalii Jackson, w jej trzydziestą piątą rocznicę śmierci.
Repertuar gospel graliśmy już dużo wcześniej na festiwalach i w kościołach, zarówno w Polsce jak i innych częściach Europy. W tym także niektóre utwory z twórczości Mahalii Jackson. Zatem było to dla mnie coś zupełnie naturalnego poświecić pamięci królowej gospel te koncerty, które akurat przypadły na rocznicę jej śmierci. A zróżnicowanie wpływów muzycznych, o których Pan wspomniał wynika w rezultacie z tego, że dla mnie mają one to samo źródło. Blues, jazz, gospel, soul, funk wywodzą się z jednego źródła.
Na profesjonalnej scenie pojawiłaś się wraz ze swoim ówczesnym zespołem. Wspólna praca została nagrodzona na Festiwalu Jesień z Bluesem w 2001. Potem w 2002 roku rozpoczęłaś karierę solową. Udzielałaś się w wielu składach, koncertowałaś z Kadabrą, z Michałem Kielakiem, Karoliną Koriat, na Rawie Blues u twego boku zagrał Leszek Winder. Czy Grand Prix w Białymstoku traktujesz jako moment przełomowy w swojej karierze?
Oczywiście, że tak. Z tym konkursem było dość zabawnie. Pamiętam, że informacje o tym, że bierzemy w nim udział dostaliśmy na dzień przed. Pojechaliśmy więc do Białegostoku, zagraliśmy, ja w ramach relaksu wyszłam sobie na spacer w piękną zimową pogodę... Wracam, a tu pan stojący na bramce gratuluje mi zwycięstwa. Pomyślałam, że chyba mnie z kimś pomylił. Ale okazało się, że nie i że faktycznie dostaliśmy Grand Prix. Zatem zdecydowanie był to moment przełomowy. Kolejny miał miejsce rok później, również na Jesieni z Bluesem, gdzie mieliśmy wystąpić jako laureat poprzedniej edycji festiwalu. Zespół chciał zrobić mi na złość i… nie dojechał. W rezultacie chłopaki zrobili mi, jeśli mogę tak to określić, wielką przysługę (śmiech). W tym czasie miała tam zagrać także Nocna Zmiana Bluesa. Sławek widząc, co jest grane, zaproponował występ z jego sekcją rytmiczną. Od razu się zgodziłam. Wtedy właśnie miał miejsce mój debiut gitarowy (śmiech) i początek kariery solowej.
Trzeba przyznać, że często grywasz gościnnie.
Dzięki takiej współpracy zdobywam zarówno doświadczenia muzyczne jak i czysto ludzkie. Muzyka to przecież emocje, uczucia człowieka i ten kontakt jest tu najważniejszy. Powiem szczerze, że troszkę brakuje mi na naszym rynku muzycznym ciekawych projektów tworzonych przez ludzi z różnych zespołów. Jest to zapewne rezultat tego, że nie ma miejsc, żeby je koncertowo realizować. Za granicą często bywa z tym o wiele lepiej. Dlatego jeśli tylko mam okazję, aby zagrać koncert z kimś dla mnie ciekawym, bądź też nagrać coś wspólnie, to zwykle z niej korzystam. Bo dlaczegóż by nie? Najpiękniejszy w muzyce, oprócz dźwięków, jest kontakt z drugim człowiekiem, poznanie go przez pryzmat tego co robi.
A skoro jesteśmy już trochę zagranicą, to powiedz mi, jak Ty odbierasz takie określenie „niebieski ogień”, w stosunku do swojej osoby, do twojej muzyki?
To określenie kojarzy mi się z Memphis (śmiech).
Tak, jeden z członków jury, na twoim drugim występie na International Blues Challenge w Memphis, powiedział, że masz „niebieski ogień” w duszy. Jak wspominasz te festiwale?
Pamiętam, że lewitowałam (śmiech). Za pierwszym razem, kiedy poleciałam do Memphis na Beale Street, to unosiłam się tak mniej więcej z dziesięć centymetrów nad ziemią. Aż posiwiałam z nadmiaru pozytywnych wrażeń. W czasie pobytu w jednej z kolebek bluesa, gdzie podczas festiwalu śpiewałam w wielu klubach, było tak wiele muzyki, wszędzie coś grało. I nie tylko blues, ale także rap, rock i to wszystko tak cudownie wypełniało przestrzeń. Sam występ wspominam bardzo dobrze, choć miałam olbrzymią tremę. Ale jak usłyszałam pierwsze dźwięki, to wszystkie lęki minęły od razu.
Z wykształcenia jesteś informatykiem, ciężko ci było podjąć decyzję, by zająć się na poważnie muzyką?
Pracowałam jako informatyk przez jakiś czas i w pewnym momencie zdałam sobie sprawę z tego, że albo jedno zajęcie albo drugie. Nie była to jednak ciężka decyzja, bo wiedziałam że chcę zająć się muzyką. Myślę, że wszelki rodzaj sztuki, także tej informatycznej, jest tak absorbujący, że należy przeznaczać na to maksymalnie dużo czasu. Jeśli oczywiście chce się coś osiągnąć w danej dziedzinie.
A jakiej obecnie muzyki słuchasz?
Zaglądając do mojego odtwarzacza mp3 można w nim znaleźć zarówno bluesa, jazz, gospel, soul, funk, rap z lat 80 tych, muzykę afrykańską, irańską, arabską, turecką jak i muzykę poważną.
Magda Piskorczyk (śpiew, gitara akustyczna, gitara basowa)
występuje z zespołem w składzie:
Aleksandra Siemieniuk (gitara dobro, akustyczna i elektryczna)
Roman Ziobro (kontrabas, gitara basowa)
Maksymilian Ziobro (perkusja)
Stanisław Witta (instrumenty klawiszowe)
https:\/\/www.magdapiskorczyk.com/