Gdzieś w górze nad ich projektem "Sesto elemento" unosi się pytanie - do kogo adresowany jest ten przekaz? W szczególności warto o to spytać znakomitego Garbowskiego, którego już chyba zawsze będę kojarzyć z wyrafinowaną, wyciszoną, elegancką, a przy tym niesamowicie wciągającą grą tria RGG. Teraz dopiero słyszę, jak mało wcześniej wiedziałem o tym muzyku. Piotr Damasiewicz z kolei robi na wydanym przez Fundację Słuchaj! to, z czym kojarzą go wszyscy lubujący się w niebezpiecznych, zgrzytliwych, szeleszczących dźwiękach trąbki jazzfani. Williama Soovika dopiero poznaję - to młody perkusista, kompozytor i aranżer z Gothenburga, właśnie ukończył studia w Akademii Muzyki i Teatru w Gothenburgu. To, co wyczynia na "Sesto elemento" wystarcza mi, by wyrobić sobie o nim bardzo dobre zdanie. Nie ma się co dziwić, że otrzymał nagrodę “Nowej nadziei roku” szwedzkiego radia.
Te trochę więcej niż 40 minut wspólnych improwizacji na "Sesto elemento", to niezwykle wyciszona, niepoukładana muzyka, rozsypane wyrywki z notatnika, w którym ślady przeszłości mieszają się ze sobą, nachodzą na siebie, przeplatają. Cały krążek można odsłuchać na stronie Fundacji Słuchaj ! - ta muzyka nie musi walczyć o słuchacza, ale warto sprawdzić za co się płaci. Jeśli nie trafia w gusta - to trudno - może czas dorosnąć? Może należałoby spojrzeć na jazz trochę szerzej? Może nie warto zamykać oczy i uszu, gdy dzieją się rzeczy warte sprawdzenia? A może się mylę i rzeczywiście mamy do czynienia jedynie z wydmuszką? Słuchaczu sprawdź, wyrób sobie zdanie i oceń sam!
Nie sądźcie po okładce, bo możecie poczuć się rozczarowani. Niedostępny szczyt górski, otoczony, zaśnieżony, zimny, niedostępny i do tego krążące stado czarnych ptaków. Kolejna wysmakowana fotka z ECM? A na krążku jakiś skandynawski zespół z mocno już ograną stylistyką wyrafinowanego i estetycznie chłodnego, choć pociągającego jazzu przechodzącego we współczesną kameralistykę? Nic z tych rzeczy. Mamy do czynienia z polską produkcją - krążkiem "The other side of it" - wydanym przez Multikulti, a nagrany przez N.A.K. trio, w składzie Jacek Kochan (perkusja), Dominik Wania (fortepian) i Michał Kapczuk (kontrabas).
Co prawda z informacji medialnych można wyczytać, że panowie w swojej grze inspirują się gigantami XX wiecznej muzyki poważnej, czyli Witoldem Lutosławskim i Belą Bartokiem, ale... przyznam, że choć znam twórczość tych mistrzów od deski do deski, to bynajmniej słuchając "The other side of it" nie uciekam myślami do niej. To, co mnie w szczególności porusza w grze N.A.K trio to energia, przebojowość, moc, którą potrafi wytworzyć ta trójka muzyków. Ciekawy krążek, idący trochę na przekór europejskim trendom dążącym raczej do wyciszania, czerpania przyjemności z pojedynczych dźwięków, fraz. Kochan i Wania (Kapczuk chowa się raczej na drugim planie) potrafią wchodzić w znakomite interakcje, ich dialogi są bogate, rozbudowane, przepełnione potrzebą rywalizacji.
Wiolonczela i jazz? Niezwykle rzadka sprawa. Słuchając debiutanckiej płyty wiolonczelisty Atom String Quartet – Krzysztofa Lenczowskiego warto się zastanowić, czemu ten instrument jest w muzyce improwizowanej wciąż zaskoczeniem. „Internal Melody” (wyd. Allegro Record) to płyta całkowicie akustyczna – zajmujące połączenie kameralistyki, pełnego głębokiego brzemienia wiolonczeli połączonego z mocno współczesnym, wędrującym w kierunkach elektroniki, ale i etno – saksofonem Grzecha Piotrowskiego i mocnym brzmieniem organ Hammonda – niezastąpionego Jana Smoczyńskiego. Do tego dochodzi jeszcze perkusja, często kierująca nas w neorockowe rejony – obsługiwana przez Tomasza „Harry’ego” Waldowskiego. Tek krążek to kontrasty – „Night Rider” – gonitwa, pęd, pot na czole, sąsiaduje z wyciszoną, rzewną, melancholijną „Balladą o smutku”. Nie zdziwię się, jak po tym krążku Krzysztof Lenczowski zacznie brać udział w o wiele większej liczbie projektów. Mam też nadzieję, że zarówno jego gra, jak i Atomów spowoduje, że więcej wykształconych klasycznie muzyków i nie tylko pianistów, będzie się realizować w świecie jazzu. Tak więc bierzcie swoje wiolonczele i skrzypce pod pachę i sprawdźcie, czy przypadkiem nie dopadnie was bakcyl improwizacji.
Krzysztofa Lenczowskiego usłyszymy też oczywiście na najnowszym, podwójnym wydawnictwie Atom String Quartet, które zostało zarejestrowane w Sali Koncertowej Europejskiego Centrum Muzyki Krzysztofa Pendereckiego w Lusławicach. Tu też, podobnie, jak na N.A.K trio, znajdziemy sporo nawiązań do Lutosławskiego, ale w tym wypadku jego myśl muzyczna jest tu doskonale słyszalna. Kwartet (tworzą go skrzypkowie – Dawid Lubowicz i Mateusz Smoczyński, altowiolista – Michał Zaborski oraz wspomniany Krzysztof Lenczowski) potrafi umiejętni oddać podczas swoich improwizacji atmosferę jego dzieł. Ta wędrówka po klasyce to mocna strona zespołu. W kompozycjach zawartych na "Atomsphere" czuć potrzebę tworzenia struktur, wirowania wokół nich, nieraz ocierania się o kontrolowany chaos, ale jednak tworzenia na trwałych podstawach. Atom String Quartet po trzech latach od wydania ostatniego krążka - jakże docenianego i komplementowanego - „Places” zostało nagrodzone Fryderykiem 2013 w kategorii „Album roku - muzyka jazzowa” - wydaje się jeszcze pewniejszy siebie, poważniejszy, dążący do konstruowania coraz bardziej złożonych struktur. Wiedzą gdzie szukać, ich mocną stroną są też otwarte głosy na inne kultury - co pozwala im błądzić po różnych częściach świata i wynajdować dla nas różne ciekawe smaczki. Ci, którym nie odpowiada improwizując kwartet smyczkowy po zapoznaniu się z ""Atomsphere" raczej nie zmienią zdania. Zespół ma jednak szansę rozszerzyć grono słuchaczy, w szczególności u tych osób, które szukają zarówno ambitności, jak i skłonności dla ladnych dla ucha melodii.
Jest to tym bardziej prawdopodobne, że zalety te odnajdujemy też na krążku „The Fifth Element” - wspólnym projekcie saksofonisty Cezariusza Gadziny i Atomów. Zgrany i znakomicie się rozumiejący kwartet smyczkowych spotyka na swojej drodze człowieka, który na saksofonach potrafi czynić cuda. Taki jest właśnie Cezariusz Gadzina, twórca The European Saxophone Ensemble. jego kariera muzyczna rzeczywiście usłana jest sukcesami i powszechnym uznaniem. Proszę spojrzeć tylko na wyróżnienia do których należy m.in I miejsce w Europejskim Konkursie Jazzowym w Sorgues koło Avignonu (Francja) w 1993 roku (w zespole Simple Acoustic Quartet), dwukrotnie był w ścisłym finale w Międzynarodowym Konkursie Jazzowym w Hoeillart (Belgia, 1992 i 1996). "Piąty element" daje się lubić, potrafi nieźle wkręcić i choć jest melodyjny i nie wymaga przez cały czas od słuchacza pełni skupienia, to nieraz pozwala pogrążyć się w przyjemnych dla ucha folkowych klimatach, stylistycznie mieszczący się gdzieś pomiędzy współczesnym europejskim jazzem, operującym na kontrastach, a kameralistyką. To też zasługa samego Gadziny, który znany jest z tego, że doskonale potrafi łączyć obie stylistyki. W efekcie otrzymujemy album, który może zainteresować fanów obu muzycznych światów.
Nie można nie być zdziwionym, gdy na okładce krążka "Night Talks" wydanego przez Fundację Słuchaj! czytamy, że jej autorami są Ksawery Wójciński i Wojciech Jachna. Jak tak różni pod względem podejścia do free muzycy mogą znaleźć wspólną nić porozumienia? W końcu grając na kontrabasie Wójciński potrafi wydobyć z niego iskry, a Jachna na swojej trąbce w mistrzowski sposób opanował sztukę przemieniania głębokich, spokojnych dźwięków w intrygującą opowieść z dreszczykiem. Pomimo tego, że Wójciński nie stroni od ukazania pełni możliwości swojego instrumentu, to jednak atmosfera krążka - w większości miejsc wyciszona, nieraz melancholijna, innym razem przepełniona smutkiem, składania nas do uznania, że to Jachna miał w tym układzie więcej do powiedzenia. Nie to jest jednak najważniejsze - "Night Talks" to dowód, że free nie musi zawsze kojarzyć się z kakofonią, przekrzykiwanie się i "karabinem maszynowym" Peter Brotzmann. Paleta barw jaką stosuje ta dwójka muzyków jest zaskakująca! Oni nie podnoszą głosu, by przedstawiać nam swoje "nocne rozmowy" – a mają nie tylko o czym dyskutować, ale w dodatku robią to tak, że ciężko się od nich oderwać. Wójcicki i Jachna okazują się parą gawędziarzy, jakich na naszej scenie mało.
Duet jednych z najlepszych polskich gitarzystów jazzowych, którzy nota bene są przyjaciółmi jeszcze ze szkolnej ławki - Marka Napiórkowskiego i Artura Lisickiego można adresować do kilku grup słuchaczy. "Celuloid" to na pewno znakomita propozycja dla fanów poprzednich albumów tych muzyków - mają oni już w końcu na tyle ustabilizowaną pozycję na naszej muzycznej scenie i takie grono sympatyków, że każdy kolejny album rozchodzi się wśród nich jak świeże bułeczki. Miłośnicy rozbudowanych, pełnych niuansów, fantazji i popisów improwizacji też nie będą czuć się zawiedzeni. Na "Celuloid" powinni też łaskawym okiem spojrzeć miłośnicy polski filmów, gdyż obaj gitarzyści to właśnie muzyce z filmów Krzysztofa Komedy, Wojciecha Kilara, Andrzeja Kurylewicza, Andrzeja Korzyńskiego i Jerzego "Dudusia" Matuszkiewicza poświęcili swój album. Jeśli jednak ktoś nie zna tych tematów, to... nic się nie stało, tę muzykę można słuchać i bez takich drogowskazów - co więcej, po jej przesłuchaniu, oczyma wyobraźni przywołujemy dwóch muzyków-przyjaciół, którzy siedzą na krzesełkach ustawieni naprzeciwko siebie i rozmawiają za pomocą strun. A te dialogi są właśnie tym, co stanowi o pięknie komunikowania się w sposób niewerbalny, są próbą odczytania emocji drugiej osoby, chęcią nawiązania z nią kontaktu, wspólnego podążania z góry obraną drogą lub pójściem w nieznane.
"Musique" (wyd. Borzym Music Polska/Fonografika) to krążek polsko-francuskiego zespołu Avenue. Nie, nie jest to bynajmniej jakaś płyta prezentująca współczesne oblicze europejskiej muzyki jazzowej. Wprost przeciwnie. Założony w zeszłym roku przez Katię Priwieziencew oraz Damiana Pietrasika zespół nawiązuje do czasów, które nieodłącznie kojarzą nam się z Edith Piaf - międzywojenna piosenka kabaretowa, stary dobry jazz, poezja, melancholia, opary papierosowego dymu i brzdęk kieliszków z sączącym się szampanem. Klasa. Elegancja. Czar. "Musigue" to rzeczywiście uczta dla odbiorcy, który pragnie w muzyce rozrywkowej czegoś niebagatelnego, utrzymującego się na wysokim na poziomie, pięknego, charakterystycznego wokalu, tekstów, które można na intepretować na wielu poziomach i muzyki... porywającej, tworzącej klimat, nie dającej o sobie zapomnieć. To wszystko przekłada się na docenienie gry zespołu na polskim podwórku. W czerwcu zeszłego roku został on uhonorowany Grand Prix Międzynarodowego Festiwalu imienia Edith Piaf w Krakowie. Wtedy wystarczyło, by wykonał swoje utwory z EP'ki, teraz stają przed nami w pełnej krasie. Podziwiajmy "Musique", rozkoszujmy się nią.
Trzech mężczyzn stoi do kolan zanurzona w podmokłym terenie jakiegoś lasu, wypatrując nie wiadomo czego i kogo. Płyta "Imagine Sound Imagine Silence", międzynarodowej grupy - Ocean Fanfare, wydana przez duński Barefoot Records - to debiutancka prestacja naszego arcyciekawego trębacza młodego pokolenia - Tomasza Dąbrowskiego, który zarówno na trąbce jak i na balkan horn jeszcze raz udowadnia, jak bardzo Polacy mają ambitny, twórczy, nieszablonowy jazz we krwi. Na krążku towarzyszą mu Sven Dam Meinild na saksofonach, Richard Andersson na kontrabasie oraz Tyshawn Sorey na perkusji - a wszyscy lubują się w muzycznym kubizmie, strukturach otwartych na muzyczną penetrację, przechodzeniu w euforii w rozpacz - to zaś sprawia, że Ocean Fanfare słucha się z przejęciem, nieraz z niedowierzaniem.
To jest właśnie cały Tomasz Dąbrowski - gdziekolwiek się pojawi, to sprawia, że nawet zatwardziały fan maisntreamowego grania z fascynacją przypatrzy się jego pracy. "Imagine Sound Imagine Silence" to krążek, który rzeczywiście mocno oddziałuje na wyobraźnię. Ja po pierwszym przesłuchaniu stwierdziłem, że dobrze mi zrobi "łyk" świeżego powietrza, a następnie... włączyłem płytę kolejny raz.
Mieczysław Burski