Krążek „Monte Alban” to jubileuszowe, już dwudzieste nagranie tego wyjątkowego saksofonisty. Nie będzie też żadnym chwytem reklamowym podkreślenie, że płyta ta jest rzeczywiście pod wieloma względami zaskakująca: mamy tu bowiem 70 minut muzyki improwizowanej połączonej z elektroniką, która została nagrana w HH-Studio w Mexico City. Elektroniką? W ostatnich latach wydawało się, że Adam Pierończyk pozostawił „współpracę” z nią daleko, daleko za sobą. Jednak na „Monte Alban” wraca do swoich doświadczeń z młodości i wykorzystując „elektroniczne” inklinacje argentyńskiego perkusisty Hernana Hechta wkracza na ten dobrze spenetrowany przez siebie teren z bagażem doświadczeń.
Warto dodać, że na krążku usłyszymy też basistę Roberta Kubiszyna, który zna się z liderem od lat, co sprawia, że ich współpraca zaczyna przyjmować znamiona telepatycznej komunikacji. „Monte Alban” ma wiele ciemnych, gęstych stron, ma też strony mocne, rytmiczne, przepełnione energią. Elektronika nie przeszkadza, nie jest pójściem na łatwiznę, ot – miły dodatek, kolejny smaczek. Już dziś śmiało można postawić, że najnowszy krążek Pierończyka znajdzie się w czubie najlepszych płyt roku.
Kiedy w zeszłym roku zasłuchiwałem się w krążku Tomasza Łosowskiego „Acoustic Trio”, którego nazwa sama wskazywała na to, czego można się po niej spodziewać, do głowy by mi nie przyszło, że artysta ten może w tak krótkim czasie zaprezentować zupełnie inne oblicze. Jego „Fusionland” - trzeba przyznać, że znów tytuł jest adekwatny do muzyki na nim zawartej – to jedna wielka funkowa beczka prochu. Muzyka rytmiczna, energetyczna, do tańczenia, zabawy. Tomasz Łosowski nieźle potrafi rozruszać, ale w sumie nie ma się czemu dziwić – wszak jest to muzyk dysponujący olbrzymim doświadczeniem. Członek Kombi a także m.in. Orange Trane i współpracownik takich asów jak Leszek Możdżer czy Piotr Lemańczyk, od lat okupuje miejsca na szczycie w rankingach polskich perkusistów. „Fusionland” to muzyczny galimatias, płyta łącząca w sobie wiele stylów – mocno nawiązująca do lat 70, gdy jazz i rock połączyło coś więcej niż nuty, a przy tym korzystająca z nieprzebranego źródła polskiego folku, elektroniki, balansująca na granicy popu. Miłośnicy funkującego jazzu, a także muzyki, która zdobywa serca i umysły melodyką na pewno będą ukontentowani.
Album „The Magical Forest” (wyd. ECM) mógłby zdziwić wszystkich tych jazzfanów, którzy uznali, że skoro grająca na kantele (fiński ludowy instrument muzyczny z grupy chordofonów szarpanych) muzykolog i kompozytorka Sinikkę Langeland zaprosiła do współpracy wokalistki z Trio Medieval to nie mają czego na nim szukać. I tu by się bardzo pomylili. Na krążku tym mamy bowiem takich improwizatorów, jak: trębacz Arve Henriksen, saksofonista Trygve Seim, basista Anders Jormin i perkusista Markku Ounaskari. Co prawda, drugi numer jest już o wiele bardziej zbliżony do konwencji wielu „skandynawskich” płyt z ECM – z pięknymi, harmonicznymi, mocno etnicznymi nutami, ale później jest już duża mieszania. Jazz, folk, muzyka sięgająca korzeni, do tego tajemnicze – „lasy Finów”. Miłośnicy fantasy, wczesnego średniowiecza, muzyki skandynawskiej, ale i dobrego jazzu, który potrafi zrobić krok do tyłu i ustąpić miejsce, w szczególności pięknie śpiewającym damom – na pewno mogą się czuć ukontentowani.
Saksofonistę Trygve Seim, bez wątpienia jednego z najbardziej wyróżniających się europejskich graczy, usłyszymy też na krążku Matsa Eilertsena „Rubicon” (wyd. ECM). Zaprosił on do współpracy grającego na saksofonie i klarnecie Eirika Hegdala, gitarzystę Thomasa Dahla, obsługującego vibrafon i marimbę Roba Waringa, perkusistę Olaviego Louhivuoriego i pianistę Harmena Fraanje’a. Takie połączenie zaowocowało płytą bardzo stonowaną, cichutką, z dużą dozą melancholii - nie ma się co dziwić vibrafon i marimba Roba Waringa wygładza wszystkie kanty. „Rubicon” to krążek z sympatyczną muzyką, do posłuchania z raz czy dwa i… odłożenia na kilka dni na półkę. Niestety, nie znajduję na nim oprócz świetnej, atmosferycznej gry Seima momentów, które jakoś szczególnie zapadłyby mi się w pamięć. Szkoda, z takim potencjałem „ludzkim” Mats Eilertsen mógł zrobić o wiele więcej.
Pan od samplowania - Jan Bang i trójka świetnych muzyków: pianista Tigran Hamsayan, gitarzysta Evind Aarset i trębacz Arve Henriksen. Patrząc już na ten skład możemy być pewni, że „Atmosphères” (wyd. ECM) krążek bardzo nastrojowy, atmosferyczny, przepełniony melancholijnymi nutami i ciemnymi barwami. Znajdziemy na nim sporo odniesień do armeńskiego folku – w końcu z tego kraju pochodzi lider zespołu, a także skandynawskich klimatów. Wszystko zespolone jest z umiarem stosowaną elektroniką, która rzeczywiście wzmacnia przekaz, najczęściej zwiększając ciemne barwy.
"Suite The Road" (wyd. RecArt), taki tytuł nosi autorski debiut młodego kompozytora, dyrygenta i gitarzysty Piotra Scholza, dzięki wsparciu, tym razem otrzymanemu w ramach Stypendium Młoda Polska 2016. Na krążku możemy podziwiać grę saksofonisty Macieja Kocińskiego, pianisty Krzysztofa Dysa, a w trzynastoosobowym składzie Poznań Jazz Philharmonic Orchestra nie zabrakło też muzyków grupy Weezdob Collective (na ich zeszłorocznej płycie "Live at Radio Katowice" mogliśmy usłyszeć właśnie Piotra Scholza): Kuby Marciniaka (saksofon, flet, klarnet), Kacpra Smolińskiego (harmonijka), Damiana Kostki (kontrabas) i Adama Zagórskiego (perkusja). "Suite The Road" – jak sama nazwa wskazuje – to elementy, które połączone w jedną całość stanowią myśl – dzieło z logicznym, spójnym początkiem, rozwinięciem i zakończeniem. W tym przypadku mamy do czynienia z pięcioma wielobarwnymi, bardzo różniącymi się od siebie pod względem ciężaru gatunkowego i emocji częściami. Chociaż nie jest łatwo w tak dużym zespole, który ma zrealizować konkretny projekt, zostawić trochę miejsca dla spontaniczności, to jednak Piotrowi Scholzowi to się udało - dzięki temu muzyka zyskuje na witalności, a każdy kolejny improwizator pozostawia na niej swój oryginalny ślad. Piotr Scholz podjął rękawicę rzuconą niedawno przez innego jazzowego kompozytora lubującego się w tworzeniu na większe zespoły - Nikolę Kołodziejczyka. Który z kolejnych młodych twórców do nich dołączy.
Muzykę, którą niezwykle ciężko zaszufladkować od lat tworzy Łukasz Pohl. Grzegorz Rudny, po tym, jak przed rokiem przedstawił krążek „About Love - Works For Piano”, również w tym kontynuuje swoją odyseję. „Stories” (wyd. RecArt) to dwanaście miniatur na fortepian solo, a sam album ciężko nie nazwać inaczej niż kontynuacja wcześniej zaprezentowanych koncepcji. Wciąż dominuje minimalizm, ale mamy tu wiele napięć. - W sensie programowym „Stories” to opowieść o wielowymiarowości świata ludzkich emocji, w ramach której podjęto próbą uwydatnienia ich możliwie elementarnego znaczenia w życiu człowieka – tak o swojej muzyce mówi jej autor. Co dla nas ważne, to to, że otrzymujemy dzieło wyrywające się ze stylistycznych ram, doskonale spełniające się zarówno jako muzyka tła, jak i relaksacyjna czy filmowa.
Morte Plays? Czyli? Jeśli nazwa tego zespołu nic państwu nie mówi, to może przedstawmy jego członków: lidera, gitarzystę Marcina Łukasiewicza, grającego na tenorze Patryka Motta, basistę Marka Styka i perkusistę Marka Wesołowskiego. Panowie mają jeszcze trochę czasu, by być bardziej „znani” – grają ze sobą od zeszłego roku i jak sami informują - „zagrali ze sobą kilkanaście koncertów”. Ich krążek, który właśnie ujrzał światło dzienne - „Anomalia” - do debiut. Debiut, który nie w pełni mnie przekonuje – muzyka, jak choćby w utworze „Baron Samedi”, który można usłyszeć na youtube, jest nieśpieszna, bez fajerwerków, raczej prosta i schematyczna. Nie chcę bynajmniej stwierdzić, że nie ma sensu sięgać po ten krążek – wprost przeciwnie, wydaje się on być doskonałym preludium do kolejnych, bardziej wymagających dzieł, które, mam nadzieję, zostaną w najbliższym czasie stworzone przez zespół Łukasiewicza. Na razie jednak gra zespołu opiera się na ujmujących, chwytliwych melodiach, pozostawaniu w atmosferze harmonii i umiarkowania. Również tytuł albumu - „Anomalia” – niezbyt koresponduje z muzyką na nim zawartą. Ciężko jednak powiedzieć, że zespół nie prezentuje wysokiego poziomu technicznego, brakuje jednak odwagi, trochę polotu i fantazji. Dlatego „Anomalię” określiłbym jako bezpieczny debiut.
Mieczysław Burski