Gitarzyści polskich kapel rockowych czasem opuszczają swe macierzyste formacje, by na boku pokazywać solowe "ambientniejsze" oblicze. Bywa, że wychodzi z tego przeintelektualizowany soundtrack do peelingu, o którym lepiej czyta się felieton, niż się go słucha, lub też powstaje muzyczna wata cukrowa, od której co prawda robi się słodko w ustach, ale to tylko produkt przetworzony, nieposiadający wartości odżywczych. Scenariusz drugi dotyczy Antoniego Budzińskiego, na co dzień członka trójmiejskiej formacji Saluminesia, który w tym roku zadebiutował pod malarskim pseudonimem Klimt.
"Jesienne odcienie melancholii" to łatwy cel dla recenzentów-eurydytów z szyderczym zacięciem, nietrudno bowiem odtworzyć listę artystów z półki shoegaze, dream pop, ambient, post rock, idm, od których Klimt popożyczał wykroje. Owe "połączenie ambientoidalnej elektroniki z muzyką gitarową" to w zasadzie skondensowana mieszanka kanonów tychże gatunków. Do tego dochodzi banalne silenie się na wzniosłość w dookreślaniu utworów pseudopoetyckimi tytułami, bo nic tak nie łechce ego słuchacza jak transparentna, wysublimowana duchowość w odtwarzaczu. Niemniej jednak materiał ten broni się tym, na czym zwykle wykładają się
"nieprzerośnięte formy": treścią. Treścią po brzegi wypełnioną ciepłą, zwiewną, niemalże popową melodyką, która tak naprawdę niewiele ma wspólnego z jesienną deprechą, gdyż kalendarzowo, meteorologicznie i emocjonalnie kojarzy się raczej z pogodnym spokojem końca lata. Przy tym celniej uchwycając ten stan niż "Summer Feelings" kolejnego rodzimego debiutanta na ambientowych salonach, Tomasza Bednarczyka.
Album ma dosyć spójną koncepcję, jednak poszczególne jego fragmenty nie trzymają równego poziomu. Być może wynika to z faktu, że obok nowych produkcji artysta umieścił na nim materiały wygrzebane z domowego archiwum, mające nawet sześć lat i sprawiające wrażenie typowych wypełniaczy ("Hapinessless", "Oceany"). Z kolei "Ennui" zbyt nachalnie przywołuje dorobek post-rockowego obiektu kultu o globalnym zasięgu, zespołu na literę S. Na tym jednak kończą się słabe strony krążka. Pozostałe utwory to pastelowe, rozmyte, oniryczne krajobrazy dźwiękowe. Począwszy od openera "Domu bez ścian", przez zamglone "Heaven", pozytywkowe "Śpiew syren" i "Donikąd", śpiewany "Kod marzeń" oraz szeptane "Małe skrzydła" Klimt mocno przyciska ucho słuchacza do własnej piersi i beatem serca rozwiewa wszelkie jego podejrzenia co do domniemanego artystycznego wyrachowania i nieszczerego grania pod masowego odbiorcę muzyki alternatywnej. Projekt Budzińskiego to prosta, łatwo przyswajalna, bezpretensjonalna brzmieniowo, kandyzowana wysokimi dźwiękami, przyjemna elektronika. Zgodny z tradycyjną zachodnią recepturą wyrób cukierniczy, na który pozwolić sobie może każda polska kieszeń, na którą każdy fan łagodnych melodii powinien się skusić, szczególnie w dobie goryczy kryzysu ekonomicznego.
Natalia Kanabus