Na płycie znajdziemy kompozycje, które zostały specjalnie napisane przez Adama Bałdycha dla tego zespołu, a na samym końcu płyty cover utworu „Teardrop” Massive Attack. To, co od razu rzuca się w ucho to ich cichy, intymny charakter, co nie oznacza od razu mocnej dozy romantyzmu czy tkliwości. Bałdych postanowił bowiem balansować na granicy ciszy i dźwięku. „W hałaśliwym świecie, który mnie otacza, odkryłem ciszę jako lekarstwo. Balansując na granicy dźwięku, znalazłem nowe możliwości kreacji swojej muzyki. W takim stanie świadomości, mogłem sięgać w głąb siebie, wsłuchując się w swój naturalny głos. Mówi się: “są rzeczy o których można powiedzieć jedynie szeptem”. Album „Bridges” to potwierdzenie wszystkich nagród i wyróżnień, które otrzymuje nasz szalenie utalentowany skrzypek wszędzie gdzie się pojawi. Laureat m.in. ECHO Jazz 2013 – najważniejszej nagrody przyznawanej Artystom z całego świata w niemieckim przemyśle muzycznym, nominowany do Fryderyków – pokazuje, że pomimo młodego wieku dysponuje już dużym doświadczeniem, opanowaniem, nie musi gonić, ścigać się – ta pewność siebie powala mu na tworzenie nie pod publiczkę, ale zastanowić się w jaki sposób przekazać za pomocą muzyki to wszystko co ma się w sobie.
Na kwartet kontrabasisty Pawła Wszołka składają się oprócz lidera: Łukasz Kokoszko – gitara, Sebastian Zawadzki – fortepian i Szymon Madej – perkusja. Sam Wszołek, którego album „Choice” ukazał się właśnie nakładem Fresh Sound Records z Barcelony, to 24-letni młodzian, który swoją muzyczną przygodę zaczynał od skrzypiec, by później oddać swoją duszę kontrabasowi. I dobrze zrobił, gdyż pomimo młodego wieku potrafi go na tyle dobrze obsługiwać, że w zeszłym roku stał się zdobywcą Grand Prix na Festiwalu Jazz Juniors wraz z zespołem Darek Dobroszczyk Trio i laureatem festiwalu Azoty Jazz Contest z zespołem Apprentice. Teraz prezentuje swój pierwszy autorski krążek, który jednym słowem… zachwyca. Stonowane, przepełnione czarującym luzem wydawnictwo, to wspaniały pokaz, jak pięknie można korzystać z osiągnięć poprzednich jazzowych pokoleń, a jednocześnie nie uciekać w awangardowe eksperymenty i ciągle robić rzeczy wartościowe, z dużymi pokładami oryginalności, frywolności, zabawą i pasją. Paweł Wszołek nie narzuca kolegom zbyt dużego tempa, wszystko jest tu jakieś pozbawione presji, chociaż bynajmniej muzycy nie traktują swoich słuchaczy przedmiotowo, nie grają sami dla siebie. Umiejętne balansowanie nastrojami – rzecz, która przychodzi z czasem, dla tych młodych ludzi jest jakby czymś naturalnym, przez to czujemy, że to, co zawarli na krążku – tak ważnym przecież dla nich, będącym reprezentantem ich talentu, zapisem ich muzycznej postawy – rzeczywiście wychodzi z ich serc. Dla mnie „Choice” to murowany kandydat do krajowego debiutu roku, a zespół Wszołka jest na dobrej drodze, by stanąć w jednym szeregu z tak uznaną ekipą, jak choćby New Bone.
Na zupełnie innym etapie zarówno rozwoju muzycznego, jak i odbioru jego dzieł przez krytykę i publikę, jest Paweł Kaczmarczyk, o którym nie mówi się już jako o młodym talencie, ale jednym z najlepszych naszych jazzowych pianistów. To już sześć lat minęło odkąd zasłuchiwaliśmy się po raz pierwszy w jego przełomowej płycie „Complexity In Simplicity” wydanej przez renomowany ACT. Kaczmarczyk zawsze lubił trochę większe zespoły, by móc w kolejnych kawałkach rozdzielać rolę pojedynczym instrumentom i tworzyć z nich różne konfliguracje, co pozwalało mu na nadawanie kolejnych barw swoim dziełom. Teraz sytuacja jednak się zmieniła, na krążku „Something Personal” (wyd. Hevhetia) znajdujemy tylko trzech muzyków, u boku lidera wystąpili kontrabasista Maciej Adamczak i perkusista Dawid Fortuna. Już tytuł informuje nas, że Kaczmarczyk nie przez przypadek czekał tyle czasu na wydanie nowej płyty – w siedmiu kompozycjach dzieli się ze słuchaczami rzeczywiście bardzo intymnymi wspomnieniami zarówno osób, jak i wydarzeń w swoim życiu. Nie chcę zdradzać szczegółów, ale tylko dorzucę, że mamy tu i odwołania do jego mentora Janusza Muniaka, odrobinkę elektroniki (czuć, że Kaczmarczyk dobrze się w tym czuje, ale jednak obawia się chyba skorzystać z niej w większym stopniu), a także reminiscencje z rumuńskiej Garany, w której odbywa się pokaźnych rozmiarów festiwal jazzowy. Kaczmarczyk często gra spokojnie, z opanowaniem, chcąc wydobyć na powierzchnie wszystkie niuanse dźwięków, jednak jego żywiołem jest mocne, męskie, nieraz energetyczne granie. Czuć, że zarówno Adamczyk jak i Fortuna także dobrze czują się w tych klimatach i z chęcią dają się w nie poprowadzić.
Kiczowata okładka płyty – to pierwsza myśl, gdy zobaczyłem najnowszy krążek znakomitego trębacza i kompozytora – Terence’a Blancharda – jednej największych gwiazd mainstreamowego jazzu, o którym śmiało można powiedzieć, że daje dużo, w sposób ewolucyjny, tej muzyce. Zawsze twórczy, ale też zawsze odwołujący się do tradycji. Album „Breathless” nagrany dla Blue Note, wraz z E-Collective, w skład którego wchodzą: Charles Altura (gitara), Fabian Almazan (fortepian i syntezatory), Donald Ramsey (kontrabas) oraz Oscar Seaton (perkusja) to jednak nie jest to, czego, bym się spodziewał po tym wielokrotnym zdobywcy nagrody Grammy. Fusion, funkie, R&B i domieszka bluesa – wraz z mocną wymową antyrasistowską – ma chyba stanowić pochwałę kultury afroamerykańskiej we współczesnej Ameryce – przypomnieć jak dużo dla rozwoju popkultury, ale i wysokiej kultury, jeśli za taką uznajemy jazz, dała ta społeczność. Tak odczytuję te 13 utworów, wśród których kilka jest autorstwa samego lidera. Niestety, mocno zaangażowany „Breathless” mnie nie przekonuje, stanowi bowiem konglomerat, mieszankę nazbyt wielu gatunków, poupychanych w kolejnych numerach. Nie wiem, może po prostu uwielbiam akustyczne podróże Blancharda i zupełnie nie przekonuje mnie śpiew PJ Morstona, członka zespołu Maroon 5 – i to jeszcze w mocno popowy sposób.
Co innego muzyka Krzysztofa Komedy, spod którego pióra nie wychodziły dzieła mierne. A że tak było naprawdę, a nie tylko w recenzjach takich ludzi jak ja, całkowicie zakochanych w twórczości naszego najlepszego jazzmana, przekonuje seria wydawana przez Polskie Radio. Nie wszystkie z zaprezentowanych do tej pory woluminów zawierają muzykę doskonale znaną fanom muzyki improwizowanej w Polsce. Zapewne i dla tych, którzy lubią muzykę Komedy znajdzie się tu sporo rarytasów. Numer piąty serii „Komeda w Polskim Radiu vol. 5 - Muzyka baletowa i filmowa vol. 2” to właśnie przykład wartościowej muzyki, historycznie ważnej, a artystycznie doskonałej, która nie ma prawa ulec zapomnieniu. Na krążku znajdziemy nagrania dokonane przez Trio Komedy wraz z Berntem Rosengrenem, zarejestrowane podczas Festiwalu Jazz Jamboree 1961 a także występy z Festiwali Jazz Jamboree 1962 i 63, podczas których wystąpił Kwintet Komedy oraz Trio Komedy. „Alicja w krainie czarów”, What's up Mr. Basie”, „Nim wstanie dzień” – oj dużo tutaj wisienek!
Zarówno ubiegłoroczna, debiutancka płyta zespołu Alchimia - "Lucile", jak i obecna - "Aurora" (wydane przez Instant Classic) powstały podczas jednej sesji nagraniowej Don Farwell w Earwig Studio, w Seattle. Czy to oznacza, że mamy do czynienia z pewnymi „resztkami”, które nie zmieściły się na pierwszy krążek lub na sprytnym zabiegiem, by oszczędzić sobie trudu? Basista Robert Iwanik przekonuje, że jest to dzieło przypadku i że materiał został podzielony ze względu na klimat. W przypadku obu krążków mamy do czynienia z muzyką nie poddaną obróbce (z jednym drobnym wyjątkiem dodanych dzwonków w "622 Falls" na albumie "Lucile"). Nie oznacza to jednak, że mamy zbyt wielkie szanse, by usłyszeć ten zespół na żywo. Pozostaje nam najprawdopodobniej cieszyć się ich wysoce osobistą i oryginalną, ale przyznam, że i niełatwą muzyką jedynie na srebrnych dyskach. A i to nie jest łatwe, gdyż do sprzedaży trafiło jedynie 100 sztuk. „Aurora” to muzyka rozpięta gdzieś pomiędzy ambientem, a freejazzową improwizacją, przepełniona mistycyzmem, mocnymi, zróżnicowanymi solówkami saksofonu, syntezatorami, rozbudowanymi perkusjonaliami. Krążek ma jednak sporo nużących momentów, które powodują, że nerwowo sprawdzałem, kiedy zacznie się następny numer. Ma też wiele atutów – grupa Alchimia pogrąża nas w metafizycznych klimatach, onirycznych impresjach, pozwala nam błądzić i gubić się w gąszczu dźwięków. Nie można też nie wspomnieć o aspekcie pozamuzycznym, czyli o znakomitej grafice autorstwa Kuby Sokólskiego (Merkabah).
„+ / Live in Warzywniak” (wyd. przez Instant Classic) to nietypowa płyta, nietypowo nagrana, z typową – stojącą jak zwykle na mega wysokim poziomi grą Jerzego Mazzolla, który znów zadziwia swoimi improwizacjami na klarnet basowy solo. Dlaczego nietypowa? Tu lepiej oddam głos samemu autorowi, który wyjaśniał sposób jej nagrania w Studiu Radia Gdańsk oraz w Home Studio i Małym Studio podczas sesji nagraniowych w latach 2012-2014. - Najpierw była seria moich solowych kompozycji na klarnet basowy, które zostały szkieletem przyszłych nagrań. Do tych nagrań, do wybranych przeze mnie śladów, jak do partytur, grał Shanir – na oud, kontrabasie i basówce elektrycznej. Później z kolei wchodzili perkusiści – i jeden z nich nie słyszał już tych moich klarnetów, a drugi nie słyszał Shanira – wyjaśniał w rozmowie z portalem Redbull.com Jerzy Mazzoll. Jego najnowszy projekt MazzSacre wyszedł w dwóch edycjach, jednopłytowej i dwupłytowej, z dodatkiem pięćdziesięciominutowego koncertu w Galerii Warzywniak. Proszę zwrócić uwagę, jaka masa instrumentów została na wszelkie możliwe sposoby wykorzystana na tym krążku: Shanir Ezra Blumenkranz (kontrabas, oud, gitara basowa), Jacek Stromski (perkusja), Piotr Dunajski (puzon), Mariusz Kawalec (saksofon altowy), Oleg Dziewanowski (perkusja) oraz Radek Dziubek (elektronika) no i oczywiście klarnet basowy Mazzolla. To pozwala na bardzo, bardzo wiele. Mocne uderzenia muzyków, rytmiczne dźwięki, sporo etniczoności, bliskowskochodnich melodii – niepodzielnie króluje tu jednak Mazzoll – reszta chłopaków, niczym wierny oddział, idzie za swoim kapitanem do boju. Elektronika w tym wypadku nie przeszkadza, wręcz przeciwnie, działa pobudzająco.
Mieczysław Burski