Natalia Kowalczyk, używająca pseudonimu Natalia Mateo, to szalenie utalentowana wokalistka mieszkająca na stałe w Niemczech, która została doceniona przez tamtejszą krytykę i publikę. Przyznana jej nagroda Echo za jazzowy debiut - "Heart of Darkness" – będąca niemieckim odpowiednikiem Fryderyka – to sporo mówiące wyróżnienie. Teraz Natalia Mateo prezentuje nam nowy album - "De Profundis" (wyd. ACT) nawiązujący do Psalmu 130 "Z głębokości wołałem do Ciebie, Panie" i, rzeczywiście, tytuł mocno nawiązuje do materiału na zawartego. Rozkochana w polskim folku, tradycjach – taka jest choćby w pierwszym utworze – „Bandoska”. Kierująca się w stronę sacrum, refleksyjna, zatopiona w rozważaniach – choćby w „Elegii Pielgrzyma”. Nawiązująca do wielkich, mądrych dzieł: „Kołysanka Rosmery” – Krzysztofa Komedy, „Dziwny jest ten świat” – Czesława Miłosza i Francois Villon (Modlitwa) – Bułata Okudżawy. Natalia Mateo nagrała płytę poważną, dorosłą, wymagającą i bardzo, bardzo wartościową.
Po raz pierwszy spotkali się na festiwalu Mediolanie i to wystarczył, by zdecydować się na realizację wspólnego projektu – a miało to miejsce w Berlinie w Hansa Studio. To tam, jeden z najlepszych pianistów jazzowych Skandynawii - Jan Lundgren – wraz z fińskim saksofonistą Jukką Perko, basistą Danem Berglundem i perkusistą Mortenem Lundem – nagrali „Potsdamer Platz” (wyd. ACT) krążek, który daleki jest stylistycznie od tego, do czego przyzwyczaili nas w ostatnich latach skandynawscy muzycy. Proszę posłuchać tytułowego numeru rozpoczynającego wydawnictwo – jaki feeling, jaki luz, jaka po prostu miła dla ucha melodia. I cały krążek jest taki, a to dlatego, że Lundgren, chociaż muzyk europejski, zatopiony w kulturze swojego rodzimego kraju, to jednak zakochany jest w amerykańskim jazzie. Jest w tym przekonujący, ta jego fascynacja przykuwa, jest bardzo autentyczny. „Potsdamer Platz” to album, który słucha się z przyjemnością, choć jego autorzy nie odkrywają Ameryki – oni po prostu o niej przypominają.
Julian i Roman Wasserfuhr nie są posiadaczami bogatej dyskografii. Nie wydaje się też, by specjalnie im zależało na tym, by wydawać nowe albumu, co może być traktowane jako lenistwo bądź brak kreatywności. Może jednak bracia nie czują potrzeby, by wydawać albumy na siłę? W końcu lepsza jest jakość niż ilość. Faktem jest, że kazali nam czekać cztery lata na nowy album - po naprawdę niezłym krążku „Running” przyszedł czas na „Landed In Brooklyn” (wyd. ACT). No dobra, wylądowali i co dalej? Siedem na dziewięć kawałków to pomysły braci Wasserfuhr i do tego własne interpretacje „Seven Days” Stinga i „Durch Den Monsun” Tokio Hotel. Na krążku znajdziemy kawał dobrego, melodyjnego mainstreamowego jazzu – taki uwspółcześniony hard bop. Świetnie się tego słucha i choć członkowie ekipy – jak sami nas informują – wylądowali w Brooklynie, to żadnej Ameryki nie odkrywają. Ale grać potrafią i to bardzo dobrze grać. Mięciutkie, okrągłe dźwięki trąbki, czasami bardzo fajny, agresywny fortepian, mocno energetyczna sekcja. „Landed In Brooklyn” mnie przekonuje – mam nadzieje, że na kolejny owoc prac Wasserfuhrów nie trzeba będzie czekać kolejne cztery lata.
Mieczysław Burski