Z Chimwemwe Millerem, muzykiem i autorem tekstów kanadyjskiego zespołu The National Parcs, rozmawia Anna Romanowicz.
Anna Romanowicz: Wasz album zawierający zarówno CD, jak i płytę DVD jest wydawnictwem dość niezwykłym. Udało wam się połączyć wizję z dźwiękami natury, instrumentami i wokalem. Zaszyliście się w lesie, nagrywaliście i filmowaliście naturę, by tworzyć muzykę. Wydaje mi się, że nie robiono tego wcześniej.
Chimwemwe Miller: Prawdę mówiąc, w sferze elektroakustyki i produkcji bardziej niezależnych i artystycznych zdarzało się to wcześniej. Ale w muzyce popularnej nie zwykło się tego robić. Nie widziałem żadnego innego zespołu, który by coś takiego wyprodukował.
A.R.: Czy możesz powiedzieć coś więcej o genezie tego pomysłu?
C.M.: Vincent Letellier, znany również jako Freeworm, wydał swój pierwszy album w 2000 i potrzebował wokalisty – zatrudnił mnie. Potem dołączył Ian Cameron, który zajmuje się filmowaniem i Ian zaczął dodawać oprawę wizualną do występów. To był generalnie zaczątek zespołu, ale wciąż istniał jako projekt Freeworma. Promowaliśmy jego albumy przez jakieś 5-6 lat, zanim zorientowaliśmy się, że w zasadzie tworzymy zespół. Przez współpracę i występy doszliśmy do pomysłu widzenia audio ORAZ wideo jako nierozłącznej całości. Trudno więc powiedzieć, czy najpierw był zespół, czy jego wizja.
A.R.: Interdyscyplinarność staje się dosyć popularna w kulturze. Wygląda na to, że dobrze się wstrzeliliście – ludzie potrzebują nowości, a wy zdecydowanie zaprezentowaliście coś innego.
C.M.: Terminy "multidyscyplinarny" i "interdyscyplinarny" brzmią dla nas nowo, ale w zasadzie są to bardzo stare pomysły. Weźmy na przykład gawędziarzy z bębnami i tancerzami albo operę czy balet – są znane od wieków. Tylko że dopiero teraz, kiedy mamy nową technologię, zaczynamy to dostrzegać. Choćby nocne kluby z DJ-ami i kolesiem od wizualizacji. A my jesteśmy nieco inni, bo u nas muzyka i wideo są nierozłączne. Więc jeśli oglądasz wideo i widzisz kogoś stukającego patykami, to w muzyce słyszysz właśnie ten patyk. To prawdziwie symboliczny związek i takim miał być od początku.
A.R.: Pamiętam, jak poleciłam którąś z piosenek w wersji audio znajomemu po obejrzeniu waszej strony: "Posłuchaj tego, to jest naprawdę niesamowite!". W odpowiedzi usłyszałam: "Nie bardzo łapię, co w tym wielkiego". Dopiero kiedy podesłałam mu stronę, zareagował odpowiednio: "No, niesamowite!". Oddzielnie nie mają tej mocy. Oczywiście można słuchać samej muzyki...
C.M.: Jasne, ale wtedy nie dostaniesz całościowego doznania. Kiedy ludzie kupują nasze CD/DVD, obie płyty są razem, mówię: "Najpierw obejrzyj DVD! Bo wtedy zrozumiesz, co się dzieje, kiedy usłyszysz dźwięki nienależące do muzyki elektronicznej; skąd pochodzą, skąd odgłosy uderzających o siebie kawałów drewna czy kamieni, czy wody, odgłosy cięcia, upadania, skrobania, czy czego tam jeszcze".
[----- Podzial strony -----]
A.R.: Usilnie dumałam, jak zrobicie z tego koncert...
C.M.: I jak było?
A.R.: Niezwykłe, ale brzmiało inaczej niż to, co słyszałam na płycie. Byłam zaskoczona, bo czekałam na koncert, zastanawiając się, czy to w ogóle możliwe i wydaje mi się, że osiągnęliście nawet więcej niż na DVD przez tę inność, jak chociażby przez przenikanie się wizji tego, co robiliście jako muzycy, i grę świateł. To było naprawdę coś.
C.M.: Dzięki! Najpierw zrobiliśmy album i tak bardzo się na nim koncentrowaliśmy, że nie myśleliśmy o robieniu show. Zaczęliśmy myśleć o koncertach po wydaniu albumu. Służył jako podstawa, do której dodawaliśmy nowe elementy. Mamy kilku muzyków Kullaka (Kullak Viger), który gra na perkusji i Franky'ego (Franky Selector), klawiszowca. Potem dodaliśmy światła i projekcję i sprawdzaliśmy, jak to zagra.
A.R.: A czy był taki moment, że myśleliście: "O rany! Jesteśmy w tarapatach! Musimy z tego zrobić show!".
C.M.: Zawsze był taki zamiar.
A.R.: Czyli nie mieliście chwili paniki, że nie dacie rady?
C.M.: Panika była w takim sensie, że nie mieliśmy pojęcia, jak ma to wyglądać. Musieliśmy próbować, odkrywać. Najpierw uczyliśmy się utworów tak jak brzmiały na płycie, ale zorientowaliśmy się, że na potrzeby klubów i widowni musimy coś zmienić. Pracowaliśmy nad ruchami ciała i staraliśmy się, żeby to była prawdziwa rozrywka.
A.R.: Jak dla mnie, osiągnęliście cel. Poza muzyką, wideo w tle, i światłami, byliście prawdziwymi osobowościami na scenie.
C.M.: Dzięki. Dużo też leży w tym, że muzyka elektroniczna jest taka nowa. Niby istnieje od lat sześćdziesiątych, ale nowoczesna muzyka elektroniczna to dopiero lata osiemdziesiąte, więc jest dosyć młoda, a my wciąż odkrywamy, jak to robić. Najbardziej rozczarowuje mnie koncert zespołu elektronicznego, którego słucham i uważam, że jest genialny, a na koncercie widzę tylko facecika z laptopem. Bez obrazy dla facecików z laptopem, niech robią, co chcą, ale dla mnie to jest nudne. Jako widz nie rozumiem, czemu miałbym płacić 50$ czy nawet 5$, żeby zobaczyć, jak kolo wciska guzik. Mogę sobie równie dobrze słuchać w domu zmywając naczynia. My chcemy to wypośrodkować, więc wyciągamy ścieżki i dajemy je perkusiście, żeby zagrał trochę patyków, pniaków czy kamieni, a tu zrobimy prawdziwy wokal zamiast nagrania. To rodzaj rozkładania na części pierwsze tego, co złożyliśmy, pracując nad CD/DVD i składania na nowo w innej konfiguracji.
A.R.: Czy możesz mi powiedzieć trochę o samym procesie nagrywania? Domyślam się, że nie poszliście w nocy na rozdroża, by sprzedać dusze diabłu w zamian za listę rzeczy do nagrania.
C.M.: Ha, ha – o tym nie możemy rozmawiać, bo inaczej musielibyśmy zamknąć cię na zawsze w naszej piwnicy. Po prostu wzięliśmy sprzęt do nagrywania wideo i audio i zaszyliśmy się w lasach Quebecu. To park narodowy Parc de la Vérendrye należący do państwa. Przepiękny las, ani żywej duszy, nawet samoloty przelatują na takim pułapie, że ich nie słychać. Ojciec Vincenta, Freeworma, ma tam domek. Więc jeździliśmy tam i spędzaliśmy po kilka dni czy tygodni w ciągu dwóch lat. Otrzymaliśmy ścieżkę z bitami, coś jak metronom bez żadnych innych instrumentów. Znajdywaliśmy jakieś miejsce i pytaliśmy, co ono nam mówi, jak nas inspiruje i pozwalaliśmy, by nas prowadziło.
[----- Podzial strony -----]
A.R.: Jak w kawałku z orłem...
C.M.: Idealny przykład! Vincent obudził się z rana, załomotał w okno, mówiąc: "Ian, łap kamerę, widzę orła!" i nagle mieliśmy piosenkę o orle. I to była część zabawy – nagrywanie materiału. Wielu muzyków używa dziś banków dźwięków, które można kupić w sklepie; i fajno – ale nagle kilka zespołów, nawet więcej niż kilka, używa tych samych dźwięków. A my mamy własny bank i nikt nie może ich używać. Więc jeśli usłyszysz piosenkę z orłem podobnie brzmiącym do naszego, to będzie dokładnie nasz orzeł. To wszystko zmusza nas do innego postrzegania muzyki. Co i jak będziemy tworzyć. Próbowaliśmy hip-hopu, drum&bassu, ale nigdy jakoś nie zaskakiwało. Więc powiedzieliśmy sobie: Dobra, stop! Mamy dźwięk i film, niech to nas inspiruje. I jak przestaliśmy się starać, wydarzyła się sztuka.
A.R.: Urodziliście się w różnych częściach Kanady i świata. Jak to wpłynęło na wasze wspólne muzykowanie? To jak zderzenie różnych osobowości.
C.M.: O kurczę... Tak to właśnie jest. Vincent sporo podróżował, był w Azji, na Haiti, w Afryce. Ian Cameron mieszkał jakiś czas w Afryce, wychowywał się w Ottawie, podobnie jak Vincent. Ja dorastałem w Malawi w Południowej Afryce, a potem w Montrealu. Wszyscy mieliśmy doświadczenia w słuchaniu muzyki innych kultur, ale są i wspólne wątki. Wszyscy mamy kolekcje muzyki afrykańskiej, Vincent jest specjalistą od muzyki elektronicznej, drum&bass i hip-hopu. Ian dużo wie o scenie klubowej, house, drum&bass i zespołach indie. Ja pochodzę z bluesa, spirituals, gospel i muzyki afrykańskiej. Na pewno łączy nas spirituals i muzyka afrykańska, ale wnosimy własne wizje. Współpraca zakłada zderzanie się pomysłów i z iskier, które krzeszemy, rodzi się twórczość.
A.R.: Ostatnie pytanie będzie dotyczyło tego, co robiłeś przed chwilą z dziećmi na warsztatach. Za jakiś czas wrócisz tam i będziecie robić muzykę. Skąd wziąłeś ten pomysł?
C.M.: Na warsztaty? Z dzieciakami pracuję od zawsze. Pracowałem w świetlicach, jako pedagog w szkole, w przedszkolu, jestem też gawędziarzem, więc jeżdżę na obozy, do świetlic i opowiadam historie. No i mam pięć siostrzenic i bratanka, więc muszę ich czymś zająć. No i, oczywiście, widziałem inne warsztaty. Dzieciakom wystarczy powiedzieć: ta zwariowana wyobraźnia, którą posiadacie, jest dobra, jest wporzo - i one popuszczą wodze fantazji. Dziś rano mieliśmy sporo rzeczy: butelki, koraliki, dzbanuszki, kredki, łyżki i co tam jeszcze, i powiedziałem im, że z tego zrobimy instrumenty do muzykowania. I sama widziałaś – malowały je, wrzucały koraliki do puszek i robiły grzechotki i bębenki.
A.R.: Mam wrażenie, że wy robiliście to samo w lasach, co dzieci robiły dzisiaj w namiocie.
C.M.: Dokładnie o to chodzi. Zdaliśmy sobie sprawę, że musimy odpuścić i bawić się jak dzieci, pozbyć się założeń, że coś musi lub nie powinno brzmieć tak a tak. Zapomnieć o narzuconych kolorach, podrzeć papierki, skleić z powrotem, dodać iskierki. My to zrobiliśmy z naturą. Powiedzieliśmy jej: "Zainspiruj nas! Pobaw się z nami!". I w ten sposób mieliśmy mnóstwo zabawy i wciąż mamy.
A.R.: No cóż, mam nadzieję, że klej z brokatem, którym upaćkaliście muzykę, zainspiruje też innych.
C.M.: Dzięki! Nie staraliśmy się nikogo inspirować, ale jeśli to jest skutek uboczny, to będziemy bardzo zadowoleni. Inni też nas inspirują. To proces dawania i brania.
A.R.: Chimwemwe, bardzo ci dziękuję za wywiad i mam nadzieję spotkać was przy okazji wydania nowego CD/DVD.
C.M.: Świetnie, czekamy z niecierpliwością. Dzięki.