To nie tak, że Gaba i Macio chcą za wszelką cenę wycisnąć do ostatniej kropli całkowicie zasłużoną, ale mimo wszystko nieoczekiwaną popularność. Baaba Kulka to projekt starszy niż solowe sukcesy wokalistki i prestiżowe nagrody Morettiego – tyle tylko, że odleżał parę lat na półce. Jeszcze starsze są metalowe fascynacje Bartka Webera i Macia, które wreszcie zmaterializowały się w tej oto, równie pokracznej, co smakowitej postaci.
Nie można traktować "Baaby Kulki" serio. Ale też nie jest to muzyczny rechot, znany chociażby z mistrzowskich skądinąd reinterpretacji Richarda Cheese'a. Kto nie zna Iron Maiden na wyrywki, może nawet nie do końca zrozumieć dowcip, bo zespół naprawdę się przyłożył – do aranżacji, wykonania, produkcji. A kto zna, ten albo obłoży Baabę Kulkę klątwą faraonów, albo będzie się świetnie bawił, zaskakiwany co kilka taktów.
Taki "Number of the Beast" na przykład, przez swą powściągliwość może mniej kojarzy się z Apokalipsą, za to subtelnego salonowego demonizmu mu nie brakuje. "Wrathchild", w którym na pierwszym planie swawoli flet, pozwolił mi wreszcie zrozumieć, dlaczego Jethro Tull dostali ongiś Grammy dla najlepszego zespołu metalowego. "Run to the Hills" z jednej strony kojarzy się ze starym Maanamem, z drugiej - z tymi wszystkimi natchnionymi pieśniarkami ze Skandynawii. Tam dyskoteka w Belgradzie, tu ejtisowe electro, i jeszcze Gregorian, Sheryl Crow, "Lambada" (Jennifer! Słuchaj i się ucz!), Elton John… Rozkoszny śmietnik.
Nie myślcie tylko, że Baaba z Kulką pospołu odarli repertuar Maiden z całego ciężaru i czadu. Przeciwnie: czasem uderzają jak na rasowych metalowców przystało, a te skoki dynamiki wyrwą was z butów, tudzież błogiego otępienia skuteczniej, niż gdyby łoili przez cały album.
Jarek Szubrycht