Amy Winehouse, Adele, Duffy, Kate Nash, Florence Welsh, Ellie Jackson, Victoria Hesketh, Marina Diamandis – to one zdominowały dyskusję o współczesnej, młodej muzyce brytyjskiej, jak kiedyś dziarscy chłopcy z gitarami. Dziewczynom szuka się miejsca najczęściej w trzech szufladkach stylistycznych: popowym nu-soulu, dyskotekowym elektro-popie i brzmieniach spod znaku Kate Bush. Przypadek uroczej Ellie nie jest jednak tak oczywisty. Angielka zaczynała bowiem swoją karierę od klasycznych, spokojnych folkowych piosenek, podobnie jak jej młodsza koleżanka Laura Marling. Po przerwaniu studiów i przeprowadzce do Londynu Ellie pod wpływem napotkanych tamże Vincenta Franka Turnera (Frankmusik) oraz producenta Starsmitha postanowiła dokonać rewolucji w swojej muzyce i przeszła na stronę frakcji elektro-popowej. Opłaciło się. 20-letnia Marling mimo że wyda niedługo drugą płytę, jest raczej drugoplanową, lokalną gwiazdką, swojską dziewczyną z gitarą, a Ellie Goulding jeszcze przed wydaniem debiutanckiego krążka stała się topową starletką, wymienianą jednym tchem z popularnymi wokalistkami, które już odniosły spore sukcesy.
Największy problem sympatycznej Angielki tkwi w tym, że jej wokal nie został stworzony na klubowe parkiety. Głos Ellie stanowi esencję niewinności, skromności, osobliwego, dziewczęcego uroku. Nie buja, nie jest w stanie odnaleźć się w labiryncie tanecznych, przebojowych dźwięków. Nie trąci doskonale dyskotekowym banałem Little Boots, nie ma charakterności La Roux. Właśnie dlatego płyta "Lights" na dłuższą metę nieco męczy, ale jednego Ellie Goulding odmówić nie można. Mimo ewidentnie nie sprzyjających okoliczności przygody, ta dziewczyna podjęła walkę, którą toczy niemalże w każdym utworze. W niektórych jak niebanalne, singlowe "Starry Eyed", równie rześkie "This Love (Will Be Your Downfall)" czy świetne "Wish I Stayed" wychodzi z potyczki zwycięsko, w innych (naiwne "Under The Sheets" czy nudne "The Writer") ponosi klęskę. Jak to w życiu bywa.
Wokalny dysonans "Lights" zdaje się jednak przesłaniać wszystkim dość zaskakującą kwestię: debiut Goulding to całkiem niezła płyta. W temacie melodii, zabaw elektro-popowymi schematami, uciekania od 80s-owych oczywistości wokalistka i jej producent Starsmith naprawdę dobrze się spisali. Naturalna delikatność Ellie sprawiła, że jej piosenki nie są tak nachalne jak Victorii Hesketh z Little Boots czy kanciaste (i niestety jednocześnie też nie tak chwytliwe) jak La Roux, ale mają swój własny styl. Jedynym atutem "Lights" w temacie hitu z prawdziwego zdarzenia jest "Wish I Stayed", które dla Goulding stworzył Frankmusik (i chyba przyświecał mu cel stworzenia żeńskiej odpowiedzi na Passion Pit). W tym utworze gra po prostu wszystko, delikatny wokal Ellie idealnie komponuje się z zamierzoną, spacerową statyką zwrotki i rozświetlającym cały numer wybornym refrenem (jak ona wokalnie znakomicie prowadzi tę piosenkę!). To taki genialny drobiazg na przyjemnej, acz nic nie znaczącej płycie. Sam debiut Ellie Goulding jest w ogóle takim drobiazgiem właśnie, ładnym dodatkiem, którym na chwilę można zawrócić sobie głowę. Wszyscy, którzy o "Lights" szybko zapomną, mogą więc czuć się rozgrzeszeni.