Patrząc powierzchownie, najnowszy album nowojorczyków to zestaw przebojowych kompozycji, zarazem dość prosta i banalna rzecz jak na zespół, który otacza – a przynajmniej tak funkcjonował w mojej świadomości – nimb awangardy. Gdy jednak wgryźć się w temat "Odd Blood", sprawy zaczynają się komplikować in minus dla Yeasayer.
Anand Wilder, Chris Keating oraz Ira Wolf Tuton na swoim drugim krążku zgromadzili masę wpadających w ucho melodii, piosenek, które – jakby to ujął Paweł Sajewicz – satysfakcjonują na poziomie intelektualnym, ale raczej (może wyłączając pierwsze sesje z "O.N.E.") nie poruszają emocjonalnie. Eksperymentalny pop w dwóch pierwszych singlach z "Odd Blood", czyli w "Ambling Alp" i właśnie "O.N.E.", "Madder Red", osadzony na mosiężnym bicie opener "The Children", Eurodance kontrowany rytmiką a la Timbaland w "Love My Girl" - te kawałki szczególnie pasują do formatu radia, które ma przede wszystkim za zadanie wprowadzać w dobry nastrój przeciętnego słuchacza, a także do dużych festiwali. I po powyższej konstatacji można by przejść do umilania codziennych zajęć puszczeniem omawianej płyty w tle gdyby nie fakt, że jej treść w istocie rzeczy wypełnia postmodernistyczny zgiełk z mieszaniem różnych przekazów, rozmywaniem granic i relatywizmem na czele.
Gdy słyszy się, że "Odd Blood" zostało zainspirowane zażywaniem przez zespół LSD w Nowej Zelandii, to można pomyśleć o zagubieniu artystów jako ludzi, o wywoływaniu fermentu wokół albumu, czyt. lepszej sprzedaży marki "Yeasayer", ewentualnie uśmiechnąć się pod nosem na pretensjonalność tej historii, a nie popadać w zadumę nad frapującym (wg zespołu i dziennikarzy muzycznych) konceptem stojącym za tym krążkiem. Czytając o wykorzystaniu przez Wildera w "Madder Red" wersu z wierszy celtyckich zastanawiam się czy indie młodzież, która będzie wtórować zespołowi na koncertach do wspomnianego kawałka jest świadoma tego, że Celtowie obok codziennego życia imali się również takich aktywności, od których zdrowo myślący, współcześnie żyjący człowiek trzyma się z daleka. Dodajmy do tego pozostałe historie stojące za piosenkami, grafikę towarzyszącą płycie przedstawiającą ludzką głowę bez wykształconych organów z dwoma układami scalonymi zamiast oczu, wreszcie muzyczny miszmasz wypełniający longplay i mamy pełną kakofonię myśli oraz emocji, w której giną ważne treści, jak sportretowany w "Modegreen" dyktat telewizji polegający na nieustannym zalewaniu odbiorcy mozaikowym przekazem (cóż za nieintencjonalna, ale jednak gorzka puenta samego "Odd Blood"!).
Najnowszemu albumowi Yeasayer nikt nie odbierze dużej przebojowości. Pytanie czy piosenki można konsumować w oderwaniu od ich kontekstu? Moim zdaniem na pewno nie w każdym przypadku, a do takowych należy aktualnie omawiany, gdzie sami artyści poprzez budowanie całej otoczki, tła dla swojego wydawnictwa zachęcają słuchacza do odbierania efektu ich pracy jako całości. A w takim ujęciu "Odd Blood" w pewnym stopniu mierzi.
Łukasz Kuśmierz