Po trwającym ponad trzy lata okresie przerwy Lenny Kravitz postanowił przypomnieć wszystkim o swoim istnieniu. "It Is Time For A Love Revolution" to już ósma studyjna płyta w 18-letniej karierze muzycznej Lenny’ego. Choć zawarte w tytule hasło nawiązujące pośrednio do debiutanckiego krążka artysty jest mało rewolucyjne, to sam wyraz "rewolucja" doskonale oddaje klimat towarzyszący powstawaniu albumu. Zakończenie wieloletniej współpracy z perkusistką Cindy Blackman oraz basistą Jackiem Dalym zdawało się być posunięciem odważnym, by nie powiedzieć – ryzykownym. Szczególnie, że po niezbyt udanym albumie "Baptism" nad artystą wciąż unosiły się ciemne chmury.
Pierwsze takty "Love Revolution" – pełnego pozytywnych wibracji utworu otwierającego najnowszą płytę Kravitza – rozwiewają wszelkie obawy. Hołubiony przez miliony fanek na całym świecie Lenny wyciągnął wnioski i postanowił zająć się tym, co wychodzi mu najlepiej: graniem rock and rolla z domieszką funku, soulu i jazzu. W rezultacie otrzymaliśmy 16 kawałków składających się na ponad godzinę pełnej zaskakujących rytmów i gitarowych riffów muzyki. Niczym kuglarz Kravitz żongluje w niej różnymi stylami, nawiązując do twórczości wielkich legend. I trzeba przyznać, że robi to po mistrzowsku. W utworze "Bring It On" doskonale uchwycił brzmienie, którego nie powstydziłby się sam Jimmy Page. "Good Morning" zdaje się być swego rodzaju hołdem dla twórczości Beatlesów, natomiast "Dancin’ Til Dawn" ma w sobie coś z Rolling Stonesów. Dopiero "Will You Marry Me" pokazuje prawdziwe funkowe oblicze artysty, a Kravitz przekracza w nim najśmielsze oczekiwania, przywodząc momentami na myśl samego Jamesa Browna.
Można chyba śmiało powiedzieć, że "It Is Time For A Love Revolution" to album na miarę oczekiwań fanów stęsknionych za starym dobrym Lennym. Poziom wykonania utworów co najmniej zadowala, a jedyne, co może budzić mieszane uczucia, to brak odpowiednich proporcji. Na płycie znalazło się bowiem zbyt dużo powolnych ballad, wchłaniających niczym gąbka energię płynącą z rockowo-funkowych kompozycji. Na szczęście nie ma ich aż tyle, by w całości przekształcić album w niekończącą się kołysankę.
(ml)