Na przykładzie Ramony Rey i Igora Czerniawskiego vel Tel Arana okazuje się, że jeśli odważna i zdeterminowana wokalistka trafi na zdolnego producenta, który odpowiednio pokieruje całą jej karierą, takie osiągnięcia możliwe są także w Polsce.
O Ramonie Rey po nikłej promocji debiutanckiej płyty słuch zaginął. Wraz z premierą klipu zwiastującego drugi album okazało się jednak, że była to tylko cisza przed burzą. "Skarb" bowiem spadł na jałowy grunt polskiego popu jak grom z jasnego nieba i z miejsca, mimo skojarzeń z Timbalandowym "Maneater", zyskał status lokalnego bangera roku. Materiał z nowego albumu zaskakuje jednak nowymi, nietypowymi jak na popową produkcję inspiracjami. Arana owszem, brzmieniowo zdecydowanie obrał kierunek na Zachód, lecz zanim jeszcze dostał wizę do USA, zaliczył długi maraton po klubach w Berlinie. Tym samym na kolejny krążek przygotował 14 krótkich utworów oscylujących wokół minimal techno, electro i tech-house, pełnych chropowatości, zapętlonego plumkania, clicków i trzasków, co sprawia, że projektowi znacznie bliżej do eksperymentującej taneczności Ellen Allien z czasów "Berlinette", niż do hitów Nelly Furtado i poczciwego Timby.
Ramona, podobnie jak jej starsza koleżanka z Niemiec, nie zrezygnowała z pisania tekstów o nietypowej konstrukcji i śpiewania w rodzimym języku, pomimo jego werbalnej kanciastości. Bywa jednak, że jej aparat mowy generuje efekty dźwiękowe tak dziwaczne, że żadne hardkorowe cięcie wokali czy podkręcanie auto-tune nie fatygowałoby tak ucha. W jej przypadku ciężko mówić o śpiewie w tradycyjnym rozumieniu. Ekstatycznie nuci, frazuje, krzyczy, skanduje, histerycznie piszczy jak mała dziewczynka, niekiedy tylko dając słuchaczowi ukojenie w postaci zmysłowo zniżonego głosu. Budzi tym ambiwalentne odczucia, od irytacji po uwielbienie. Nie można jej jednak odmówić osobliwej wyrazistości, z którą odbiorca, przyzwyczajony do "POPrawnych" piosenek, nagle musi się zmierzyć. Mocną stroną Ramony zdecydowanie są refreny, którymi potrafi po szamańsku zaklinać, jak w "Czy już wiesz", "Znajdź i weź", kokieteryjnie czarować jak w "Lubię cię" lub też bawić, jak w "Obietnicy", gdzie operetkowy chórek wypada tak kuriozalnie, że aż zachwycająco.
Albumowi od strony produkcyjnej można zarzucić tylko zbyt podobne do siebie brzmienie większości utworów. Ponadto w miejsce instrumentalnego intra "U.g." oraz mało ciekawych interlud "Latarka" i "R. g. h." lepiej sprawdziłoby się rozciągnięcie zamglonego minimalowego closera "Uklad gwiazd", gdyż po serii krótkich parkietowych petard pozostaje niedosyt dłuższych transowych form.
Bezdyskusyjnie Ramona Rey to najciekawsze zjawisko w polskiej muzyce rozrywkowej od dobrych kilku lat, któremu dziwnym trafem w mediach poświęca się najmniej uwagi. Aspiracje jej i Czerniawskiego na szczęście są znacznie wyższe niż nagroda na festiwalu w Opolu czy Sopocie. Nie mamy w Polsce ani prężnej sceny elektronicznej, ani avant popowej, tym większe wrażenie robi śmiałe mieszanie "obcych" stylów na tym krążku. Lecz tak jak mur berliński trzeba było ostatecznie zburzyć, tak i u nas nie wystarczy przeskakiwanie barier przez jednostki. Ktoś jako pierwszy musi pokazać całej reszcie, że eksperymentowanie z brzmieniem przynieść może komercyjny sukces i ożywienie muzycznego rynku, choćby tak skostniałego jak ten nasz rodzimy. Tego Ramonie Rey szczerze życzymy.
Natalia Kanabus