"4th Dimension" jest znacznie bardziej różnorodny od roztańczonego, skocznego "Joystone". Mimo poruszania się wciąż w obrębie stylistyki afro beatu, ukazuje cały wachlarz jego odcieni. Tenor nie boi się zestawić czystego radosnego funku z lat 70. z pełnymi niepokoju gitarami i rozdartym tonem saksofonu. Piosenki i krzykliwe, chóralne wokale tak charakterystyczne dla stylu Fina podrywają na równe nogi, namawiając do tańca, a zaraz po nich dostajemy psychodeliczną rockową improwizację. To jakby postawić w jednym rzędzie zespoły tak odległe estetycznie jak Cymande, Average White Band i Tuatara (eksperymentalny projekt gitarzysty REM - Petera Bucka). Wydaje się kuriozalne, ale w tym przypadku Finowi należy się ocena celująca - nie tyle za odważny pomysł, co za realizację. Oprócz żonglowania gatunkami i klimatami Tenor i Kabu Kabu konfrontują skrajnie różne światy - rdzenne bębny afrykańskie stanowią tło dla syntezatorowych futurystycznych improwizacji.
Jednak najważniejszy wyróżnik "4th Dimension" to stricte jazzowy charakter, przy jednoczesnym zachowaniu przystępności, a momentami nawet przebojowości. Album ten bije na głowę swojego poprzednika pod względem soczystości, naturalności, operowania przestrzenią, rozkładania emocji i budowania napięcia. Używając przenośni - "Joystone" była odzwierciedleniem dziecięcej beztroskiej zabawy, a "4th Dimension" może być obrazem życia dorosłego człowieka - z przeplatającymi się momentami szczęścia i smutku. Może nie jest tak lekka i porywająca, za to znacznie ciekawsza. Dowodem na tę tezę jest utwór "Higher Sty" - kondensacja gitar, dęciaków i powalających syntezatorów. Absolutna kwintesencja.
Mimo wszystko "4th Dimension" pod żadnym względem nie zaskakuje. Tenor i Kabu Kabu prochu nie wymyślili, to wszystko w muzyce już było. Nie świadczy to jednak o wtórności płyty. Ta muzyka nie tylko imponuje finezją i polotem, ale przede wszystkim ma jaja.
Tymoteusz Kubik