Najnowszy krążek to kontynuacja wątków z "Sinusa", na którym pomorski artysta splatał odgłosy świata, takie jak sygnał telefonu czy wybijający godzinę zegar z kukułką, z subtelną elektroniką, tworząc minimalistyczne ambientowe "ciągutki". Na "From Black Mountain To The Sea" korzysta z podobnego budulca, osiągając podobne rezultaty.
We wstępie do płyty możemy przeczytać, iż bezpośrednią inspiracją dźwięków na niej zawartych była prekursorska idea Erika Satiego, który pragnął stworzyć muzykę niezwracającą na siebie uwagi, ale przez samą obecność czyniącą otoczenie przyjemniejszym. Kulturowy background dopełnia podtytuł albumu - "muzyka dla domu" - nawiązujący do słynnego wydawnictwa pioniera gatunku Briana Eno, który w 1978 podarował ludzkości swoją muzykę dla lotnisk.
Emiter na krążku z powodzeniem realizuje swoje wstępne założenia. Poszczególne podkłady nieinwazyjnie wypełniają domową przestrzeń, współtworząc atmosferę pomieszczenia na tej samej zasadzie, co stojące w nim kwiaty, tapeta czy wiszący na ścianie obraz. Wtapianie to ułatwiają, pojawiające się jako jedna z części składowych sączącej się z głośników magmy, sample codzienności: śpiew jaskółek, szum powietrza czy kapanie wody. Emiter wydobywa muzykę nawet z pracującej drukarki, potraktowanej tu jako żywy instrument perkusyjny. Momentem, który wyraźniej przypomina o kręcącej się w odtwarzaczu płycie, jest rozpoczynający track 5 dźwięk cyfrowej awarii, który w pierwszej chwili wywołuje niepokojącą myśl o laserze niemogącym przedrzeć się przez znajdującą się na krążku rysę.
Choć Emiter zaleca słuchanie swojego albumu w trakcie wykonywania domowych prac, to na podstawie własnych doświadczeń z "From Black Mountain To The Sea" stwierdzam, iż materiał ten zdecydowanie lepiej sprawdza się jako podkład pod niskoenergetyczne zajęcia jak np. czytanie. Przy zmywaniu czy froterowaniu podłóg mimo wszystko wolę słuchać piosenek, które można zagwizdać.
Bartosz Chmielewski