Popularność nowojorskiego tria The Bad Plus pokazuje, że owszem, bowiem przepis na sukces dla każdej muzyki jest jeden: przede wszystkim liczy się pomysłowość.
Twórczość pianisty Ethana Iversona, kontrabasisty Reida Andersona i perkusisty Davida Kinga od blisko dekady stanowi muzyczną ciekawostkę zarówno dla koneserów jazzu, jak i amatorów szeroko rozumianej muzyki alternatywnej. Muzycy owi talent połączyli ze sprytem i znaleźli sposób, by dotrzeć do tak różnego odbiorcy. Bardziej niż z własnych kompozycji są bowiem znani z grania coverów popularnych utworów rockowych, popowych, a nawet z kręgu idm. Głośną jazzową interpretacją "Smells Like Teen Spirit" Nirvany, umieszczoną na niezależnym fonograficznym debiucie, wzbudzili zainteresowanie majorsów i wkrótce podpisali kontrakt z wytwórnią Columbia, otwierający im drogę do światowej sławy. Od tej pory na każdym kolejnym wydawnictwie obecność coverów była już obowiązkowa, a ich zaskakujący stylistycznie dobór stał się wizytówką grupy. Sięgali bowiem m.in. po Blondie, Aphex Twina, Black Sabbath, Davida Bowiego, Radiohead czy Interpol - co ważne, w większości przypadków z bardzo udanym skutkiem.
Dosyć ryzykowne byłoby zakładanie, że ta sama formuła sprawdzi się szósty raz z rzędu, toteż na "For All I Care" artyści postawili na zmiany. Podstawowa to ograniczenie się wyłącznie do coverowania, z tym że oprócz znanych przebojów panowie wzięli na warsztat także XX-wieczną muzykę klasyczną. W samym doborze repertuaru nie są już jednak tacy nieprzewidywalni. W openerze ponownie pojawia się Nirvana - tym razem wybór padł na "Lithium". Kolejne rockowe przeróbki to "Comfortably Numb" Pink Floyd, "Radio Cure" Wilco, "Long Distance Runaround" Yes, "Barracuda Heart" oraz "Feeling Yourself Disintegrate" The Flaming Lips. Pomiędzy nimi swoje miejsce znalazło również m.in. "How Deep Is Your Love" Bee Gees oraz poważka Igora Stravinsky’ego. Jest jednak między nowym krążkiem a wszystkimi poprzednikami diametralna różnica – covery po raz pierwszy zostały zaśpiewane.
Obecność Wendy Lewis ma swoje dobre i złe strony. Nadaje materiałowi bardziej piosenkowego charakteru, lecz ciężki, ospały głos wokalistki wprowadza ponury nastrój tak, że nawet wielki przebój Bee Gees brzmi niemalże jak pieśń pogrzebowa. Nowym krążkiem część słuchaczy może się więc rozczarować. Siwiejący panowie w smokingach nie będą zadowoleni ze śladowej ilości jazzu i braku inwencji kompozytorskiej tria, zaś młodzież w trampkach, z uwagi na odczuwalne przypiłowanie rockowego pazura sekcji rytmicznej zwyczajnie będzie przysypiać.
Natalia Kanabus