Pat Metheny - "Orchestrion", Warner Music 2010
Gdy po raz pierwszy usłyszałem o najnowszym projekcie Patha Methen’ego, który nagrywa płytę solo, poszerzoną o zespół robotów i o tym, że będzie z tym projektem gościć w Polsce, pomyślałem, "co on znów wymyślił?" i pokręciłem głową z niedowierzaniem. Niestety, nie udało mi się znaleźć wśród fanów tego gitarzysty na jego marcowym koncercie w Warszawie, gdzie mógłbym się przekonać nie tylko jak brzmi taka orkiestra, ale i w jaki sposób jest uruchamiana i prowadzona. Tych, którzy chcą się dowiedzieć szczegółów, zapraszam na stronę internetową artysty, dość rzec, że pomysł Methen’ego nie jest istotnie żadnym novum, to tylko dopasowanie do XXI wieku urządzenia starszego o dwieście lat – pianoli - prekursora orkiestrionu. A jak brzmi płyta? Przecież efekt końcowy całego projektu jest tutaj najważniejszy. Szczerze mówiąc – średnio, fani balladowego pląskania na gitarze i smooth jazzowego akompaniamentu będą wniebowzięci. Dla mnie ten krążek jest zbyt jednostajny, nużący, przesłodzony i mimo nagromadzenia różnych instrumentów – niemiłosiernie przewidywalny. Ok, tak teraz właśnie gra Pat, w tym się realizuje, ja mówię – szkoda. Przecież ten muzyk ma wielkie możliwości, talent, a zamknął się w fortecy easy listingowego jazz popu, co zapewne zwiększa jego liczbę fanów, ale przez to prowadzi go na mielizny bylejakości.
(Mieczysław Burski)
Leszek Kułakowski - "Code Numbers", Fonografika 2010
Ale numer! A raczej wiele numerów. To właśnie one, ich nagromadzenie, matematyczne zawiłości i złożoności, krążą nad muzyką tworzoną przez Leszka Kułakowskiego. Na swoim "Code Numbers" wita nas twarz, poważna, człowieka doświadczonego, zamyślonego, niczym buddyjskiego mnicha (mam skojarzenia z innym pianistycznym mistrzem - Joe Zawinulem). Muzyka tworzona gdzieś na granicach poważnej i jazzu, szerokich płaszczyznach co i rusz eksplorowanych przez tych, którzy swoich inspiracji nie poszukują w popkulturze, tylko czerpią przyjemność z trudniejszych, bardziej złożonych form. Zespół, uzupełniony przez Piotra Kułakowskiego na kontrabasie i Krzysztofa Gradzinka na perkusji, przekonuje nas, że nie tylko w ECM wydaje się takie płyty. "Proponowaną Muzyką próbuję definiować cyfrowo muzyczne zdarzenia" – pisze na okładce krążka artysta. Odwołuje się do piękna Natury, do emocji, które towarzyszą człowiekowi, gdy się z nią styka i gdy ją potrafi docenić. Na szczęście te poszukiwania nie są roztopione w ambientowych, czy transowych klimatach, to nie muzyka do medytacji. Mamy więc i przyspieszenia i gwałtowne nawroty, choć pierwszy plan zdominowany jest przez połączenie melancholii z kontemplacyjnością i zadumą. Jarrett, Crispell, Mehldau – te nazwiska przychodzą mi jako pierwsze na myśl. Muzyczna uczta.
(Olga Spasojewska)
Pink Freud "Monster Of Jazz", Universal Music Polska 2010
Rzeczywiście, ta płyta to monstrum, w tym sensie, że znajdują się na niej skondensowane do kilkudziesięciu minut muzyczne poszukiwania i inspiracje z poprzednich krążków zespołu. Chociaż eklektyzm został przez Pink Freudów uznany za punkt wyjścia, to postmodernistyczne wycinanki z różnych stylów sprawiają, że muzycy wydają się mieć niewyczerpane pole inspiracji. Dzięki temu kolejne płyty różnią się od siebie i nie można przewidzieć, w którym kierunku podąży zespół przy następnej produkcji. Dużo elektroniki, popowej stylistyki, elementy post rocka, fusion, free jazzu spod znaku Anthon’ego Braxtona (na krążku znajdziemy jego jedną kompozycję), groove’u, ambientowych pejzaży, drum & bassu, ciemnych trip hopowych i nu jazzowych zakrętów (mocna fascynacja Arildem Andersonem i Nielsem Petterem Molvaerem) i mało mainstreamowego jazzu. Czego tu nie ma, prawda? Muzyka do wytrzymania dla bardziej konserwatywnych jazz fanów i tych, którzy z tym gatunkiem nie mają nic wspólnego. Luźne, improwizowane podejście do każdego gatunku muzycznego – to chyba główne motto Freudów, których stary skład został wzmocniony o trębacza Adama Barona i wibrafonistę Jerzego Rosiewicza. Płyta o wiele mniej drapieżna, z długimi jednostajnymi elektronicznymi momentami. Bez ognia, ale ciągle interesująco.
(Mieczysław Burski)
Kattorna "Straying to the moon", Fonografika 2010
Już pierwsze kawałki Kattorny sprawiły mi wielką przyjemność. Gdy spojrzałam na zespół, młode twarze chłopaków, którzy dopiero stawiają pierwsze kroki na profesjonalnej scenie, ucieszyłam się jeszcze bardziej. Przypomina mi się równie młody New Bone, który także wydaje fajne płyty i potrafi umiejętnie dopasowywać wielką tradycję modern jazzu do realiów XXI wieku. Na "Straying to the moon" każdy fan mainstreamu poczuje się jak u siebie w domu. Przed oczami przebiegną mu jazzowe legendy i ich dokonania, które ciągle cieszą i dostarczają inspiracji młodym. Na pierwszy plan zespołu, którego członków połączyła miłość do muzyki Krzysztofa Komedy, wychodzi Łukasz Pawlik, grający tak jak jego tata na fortepianie i ciemna barwa puzonu Grzegorza Rogali. Ci, ojcowie założyciele Kattorny, nadają mu ton, a Pawlik Junior podpisany jest pod większością kompozycji. To cieszy, że młodzi grają swoje rzeczy i tylko od czasu do czasu starają się "ugryźć" znane tematy. Dynamika, świetne, zmienne tempo, radość z gry, rozpierająca, młodzieńcza energia – to wszystko sprawia, że krążek mocno oddziałuje na emocje i napawa optymizmem. Tak jak fakt, że doceniany na wielu konkursach zespół idzie w bardzo obiecującym kierunku. Tak trzymać!
(Olga Spasojewska)