Wielu (w tym niżej podpisany) nie wierzyło, że ta płyta w ogóle się może jeszcze pojawić. Norweski duet, rozpisany na dwie akustyczne gitary, dwa wokale, czasem smyki i alternatywną wersję bossanovy, wydał swój ostatni studyjny album, "Riot on an Empty Street", przed pięcioma laty. A niedługo potem głównodowodzący projektem Erlend Øye podłączył się do prądu i wraz z nowymi kolegami, ukrywając się pod szyldem The Whitest Boy Alive, w kontrapunkcie do nazwy, zaprosił do muślinowego disco i pluszowego R&B. Następne w kolejności miało być trzecie wydawnictwo macierzystego zespołu Erlenda, ten jednak najwyraźniej na tyle świetnie poczuł się na parkiecie, że wiosną tego roku Najbielszy z Białych wystrzelił po raz drugi, co – mimo zapewnień autora – ostatecznie pogrzebało nadzieję na kolejne spotkanie z Królami Wygody. Ale – jak zaleca jeden z największych gniotów w historii polskiej tragedii romantycznej – nigdy nie mów nigdy.
Takie projekty jak Kings of Convenience nigdy nie będą kierować masową wyobraźnią. Zbyt intymne, za mało krzykliwe, za bardzo skupione. Szkoda. Bo jeśli obecnie ktoś zasługuje na miano spadkobierców zrelaksowanego songwritingu spod znaku Simona i Garfunkela, to są to właśnie Erlend Øye i jego kolega Eirik Glambek Bøe. (szczególnie, gdy na wyraźnym artystycznym rozdrożu stoi Badly Drawn Boy). Wystarczy spojrzeć na okładkę "Declaration of Dependence": plaża, szachy, gitara, drinki, słońce, zatrzymane w kadrze chwile. Panowie dokonują z powodzeniem niecodziennej sztuki: manipulują obrazami i słowami-wytrychami, by stworzyć matową opowieść o chłopcach w zbyt dużych kraciastych koszulach i dziewczynach w sukienkach w pastelowych koszulach. O nas. W tym roku podobna sztuka udała się może jedynie Szkotom z Camera Obscura.
Kings Of Convenience - "Boat Behind"
Najpiękniejsze w omawianej przeze mnie płycie jest to, że pomimo faktu, że od ostatniego spotkania upłynęło relatywnie (szczególnie w kontekście szybkości dzisiejszej kultury pop) mnóstwo czasu, u Norwegów nie zmieniło się nic – to zresztą dowód, jak świetnie panowie opanowali proponowaną przez siebie estetykę: ograniczony z definicji zbiór środków nie prowadzi do znużenia. Niby bohaterowie kompozycji doświadczają małych prywatnych huraganów, a jednak zachowują nienaturalny wręcz spokój (znów kłania się okładka), przekonując, że to tylko słabość chwilowa, w dłuższej perspektywie uleczalna. Kings of Convenience operują niepopularną konwencją: wrażliwością, tworząc tym samym integralny zbiór trzynastu kompozycji, w których najważniejsze nie jest powiedziane wprost, a każdy może dopisać swoje własne randki, filmy, książki. Kryje się tu jakaś większa prawda, naturalność, lekkość, a przy okazji prostota stojąca w najjaskrawszym kontraście ze skomplikowaniem. Słowem: towary deficytowe. I dlatego tak bardzo mocno Kings of Convenience przez te pięć lat brakowało.
Maciek Tomaszewski